Print

Szkoła samoobrony dla kobiet i smoków

Перевод повести "Школа самообороны для женщин и драконов" на польский язык сделали замечательные Lada Toulik и Ewa Lipińska.

 

Żony moich przyjaciół, znajome dziewczyny i nawet moje pacjentki (czasami oprócz pisania książek zajmuje się masażami rehabilitacyjnymi) często zwracały się z prośbą, żeby pokazać im i nauczyć jakichś efektywnych chwytów samoobrony.

Na ich prośbę przystąpiłem do stworzenia kursu samoobrony dla kobiet, w czym mi bardzo pomógł Sergiej Karpow (bohater mojej książki o wojnie w Afganistanie "Jedwabny szlak"), który nie tak dawno wrócił z kolejnej delegacji. Tym razem na zamówienie Rządu Rzeczypospolitej zajmował się przygotowaniem oddziału wywiadu Wojska Polskiego. I razem ze swoją ukochaną wykonywał kolejne zadanie rosyjskiego dowództwa. Ale o tym mowa będzie później.

Aleksandr Karcew, 2006 r.

 

Shkola_cover

ROZDZIAŁ I

...kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny,

a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwym ten i w wielkiej nieuczciwym będzie.

Św. Łukasz, Nowy testament

 

Żony moich przyjaciół, znajome dziewczyny i nawet moje pacjentki (czasami oprócz pisania książek zajmuje się masażami) często zwracały się z prośbą, żeby pokazać im i nauczyć jakichś efektywnych chwytów samoobrony. Nauczyć je same lub ich dzieci. Mówiły o tym, jakie są ciężkie teraz czasy, o nasileniu przestępczości, jak niebezpiecznie jest na ulicach, gdy wraca się wieczorem do domu. Mówiły, że martwią się nie tylko o siebie, ale również o własne dzieci.

Nigdy nie potrafiłem odmawiać. Szczególnie nigdy nie potrafiłem odmawiać dziewczynom. Tym bardziej tak pięknym. Jeszcze w dzieciństwie ojciec nauczył mnie tego. Tak właśnie powiedział: "Nigdy nie odmawiaj dziewczynom od razu, wykręcisz się później." Wtedy to "wykręcisz się" było nie całkiem jasnym dla mnie. Jednak to, że odmawiać płci pięknej nie wolno, zrozumiałem w lot i na całe życie.

Dlatego pokazywałem im różne sprytne chwyty, sposoby uwolnienia od uchwytów i blokad. One mnie prosiły, więc pokazywałem. Lecz jeżeli któraś z nich zapytałaby, czy ta wiedza przyda się jej w realnym życiu, nie wątpił bym ani chwili. Moja odpowiedź brzmiałaby "NIE"! I to jest prawdą.

Jak mawiał mój przyjaciel Goethe "Teoria jest sucha, a drzewo życia zieleni się obficie". Wiedza teoretyczna nie może być gwarancją pełnego bezpieczeństwa. Chociaż, o czym tu mowa! Nawet sam Pan Bóg nie może gwarantować w pełni bezpieczeństwa. Dla opanowania tych chwytów potrzebna jest przede wszystkim praktyka. A właśnie jej brakowało i to bardzo, moim sympatycznym uczennicom. I jeżeli mam być bardziej szczerym, to jej nie było w cale. Oprócz tego, wiedzieć gdzie są wrażliwe punkty napastnika i bić go, to nie całkiem to samo. Już nie wspominając, że paniom może elementarnie zabraknąć siły fizycznej potrzebnej dla skutecznego uderzenia. Najbardziej smutnym jednak był fakt, że one po prostu nie potrafiły uderzyć innego człowieka. Nauczyć tego było najtrudniej.

Bez tego nie da się osiągnąć przy samoobronie wymaganego rezultatu, tzn. zapewnić sobie bezpieczeństwo. Nawet gorzej, przecież mogły swoim zachowaniem sprowokować napastnika na bardziej agresywne działanie w stosunku do nich.

Mój chrześniak, mający 27 lat, wystąpił któregoś razu w obronie dziewczyny, którą napastowali chuligani na ulicy. Próbowali zabrać jej torebkę. Jak później okazało się była tam tylko portmonetka z około dwoma rublami drobnymi. Chrześniak był dobrym sportowcem, mistrzem boksu. W tej sytuacji nie było dla niego nic trudnego. Nawet nie miał zamiaru nikogo uderzyć, tylko poprosił chłopaków aby zostawili dziewczynę w spokoju. Chłopaki też nie chcieli bijatyki. Po prostu uderzyli go nożem w plecy. On zmarł jeszcze przed przybyciem karetki pogotowia. Torebka nie była tego warta.

Bardzo dobrze to rozumiałem. Jeżeli dobry sportowiec, facet z ciężkimi pięściami, który do tego potrafi ich używać, okazał się bezsilnym, jak sobie poradzi w takiej sytuacji delikatna dziewczyna?! Dlatego nie chciałem, żeby panie miały jakieś iluzje na swój temat. Praktycznie nie ma nadziei na to, że one same mogą dać sobie radę w krytycznych warunkach.

Do tego znam szczególne fizyczne i psychiczne uwarunkowania kobiecego organizmu. Weźmy taki przykład. Późnym wieczorem mężczyzna ogląda w telewizji swój ulubiony horror. Oprócz niego nikogo nie ma w domu, o czym oczywiście on dobrze wie. Nagle ktoś mu kładzie rękę na ramieniu i pyta gdzie jest najbliższy przystanek autobusowy. Jaka będzie jego reakcja? Dokładnie nie wiem. Może powie, żeby nie przeszkadzać mu oglądać film. Może wskaże ręką w kierunku przystanku. Może w ogóle wyśle do diabła. Ja naprawdę nie znam męskiej reakcji w danej sytuacji. To wszystko zależy od jego życiowego doświadczenia, uwarunkowań psychiki itd.

Tu zrobię mały odstęp od naszego tematu. Oczywiście ja trochę udaję. Przeciwko mężczyznom również istnieją specjalne psychiczne metody-pułapki. Nawet dla tych facetów, którzy zazwyczaj na okrzyk "Ręce do góry!" strzelają bo nauczeni strzelać nie tylko we wszystko co się rusza, a nawet na błysk strzału, nie mówiąc już o dźwięku. Ale o tych pułapkach opowiem innym razem.

Dobrze wiem jak w podobnej sytuacji zachowa się kobieta. A dokładniej jej organizm.

W warunkach stresowych nastąpi zwężenie dróg oddechowych i skurcz naczyń włosowatych. Zmniejszenie tlenu we krwi i zaburzenia krwiobiegu doprowadzą do mocnej intoksykacji organizmu, skurczu mięśni i częściowego paraliżu organów ruchu. Czy ona będzie krzyczeć ze strachu? Nic podobnego. Skurcz mięśni wyciśnie z płuc resztki powietrza. Żeby krzyczeć trzeba będzie zrobić wdech. Dla podania takiej komendy mięśniom klatki piersiowej najpierw potrzeba oczyścić komórki mózgowe od chemicznych pozostałości stresu. Nie tylko komórki mózgowe w głowie, ale i w rdzeniu kręgowym. Przecież sygnał do mięśni klatki właśnie pójdzie za ich pośrednictwem. A do tego też niezbędny jest tlen. Żeby dostać tlen potrzebny jest tlen. Kółko się zamyka.

Przestraszona dziewczyna będzie sparaliżowana lękiem. Ona zwinie się w kłębek i około dwudziestu sekund będzie całkowicie nieprzytomna. Dwadzieścia sekund to bardzo dużo. Dla niektórych to całe życie.

Chwyty walki wręcz to pewna i mocna broń. Jednak w rękach nieprzygotowanej osoby najlepsza nowoczesna broń to tylko kawałek metalu. Dwadzieścia pięć lat służyłem w wojsku. Byłem dowódcą grup wywiadowczych i wywiadowczo-dywersyjnych. Oczywiście nauczałem swoich podopiecznych chwytów walki wręcz. Prawda, to byli mężczyźni. I zazwyczaj to byli mistrzowie różnych dyscyplin sportowych, którzy mieli odpowiednie przygotowanie nie tylko fizyczne, ale i psychiczne. Dlatego długo uważałem, że nauczać tej sztuki piękne panie, jest zupełną stratą czasu. Nie kobieca to sprawa pięściami machać. Całkiem nie kobieca. A przekonywać je że będą mogły obronić się, znając takie chwyty, było po prostu nieuczciwym.

Któregoś razu zadzwoniła do mnie jedna wspaniała dziewczyna z prośbą aby zawieźć ją do znajomego chirurga. Okazuje się, że w biały dzień praktycznie w klatce schodowej została napadnięta, próbowano jej zerwać z ramienia torebkę. Jednak pasek był bardzo mocny i nie zerwał się. W tym samym czasie na podwórko nagle wjechał samochód i napastnik z zaskoczenia spróbował bez skutku wyrwać torebkę jeszcze raz, następnie uderzył dziewczynę w twarz. I uciekł. Torebka została w jej rękach, ale najgorszym było to, że dziewczyna miała złamany nos. Możecie sobie wyobrazić, jaka to była tragedią dla młodej i ładnej osoby.

Dobrze rozumiałem, że żadne chwyty w tej sytuacji nie zdałyby się na nic. Jak został też bezużytecznym i gaz znajdujący się w torebce. Jednak trochę zwątpiłem w swoje przekonania. Przecież wiadomo, że są zasady, które po prostu pozwolą uniknąć powstania danej sytuacji. Zadałem kilka pytań dziewczynie i byłem niezmiernie zdziwiony, prawie zszokowany jej odpowiedziami.

Istnieje wiele sposobów zachowania w sytuacji zagrożenia. Niekoniecznie trzeba wykorzystywać chwyty samoobrony. Ale trzeba je znać! Jak trzeba znać i warianty zachowania w takiej sytuacji. I jak jej uniknąć. Niestety nikt nie mówi o tym młodym dziewczynom ani rodzice ani szkoła. A przecież każdej może taka wiedza się przydać.

Za kilka dni przywieziono do mnie nowe pacjentki na masaż, które miały problemy z plecami. Jak mi powiedziano, to były "efekty uboczne" ich pracy. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, gdzie i w jakim charakterze pracują dziewczyny. Wiedziałem tylko, że kiedyś poważnie uprawiały sport, skończyły studia medyczne, chyba w Jarosławiu, ale pracowały nie w zawodzie, co było nie trudno zgadnąć, biorąc pod uwagę ich lekkie kurteczki i specyficzny sposób poruszania się. Tak zazwyczaj chodzą osoby, które mają pod pachami kaburę, i oczywiście nie pustą.

Dziewczyny miały na imię Natasza i Oksana, jedną poprosiłem by zaczekała, drugą zaprowadziłem do gabinetu masażu. Kiedy zaczęła rozbierać się, znieruchomiałem. Pod kurteczką u niej był nie tradycyjny PM (pistolet maszynowy), a amerykański wojskowy kolt 45 kalibru. Co było zaskakującym nawet dla mnie. To zbyt duża zabawka do ukrycia pod pachą. Pistolet przyciągał spojrzenie, wręcz hipnotyzował. Zaniemówiłem.

Oksana obróciła się, odłożyła broń na stolik, i uznając moje zaskoczenie za podziw, powiedziała:

- Też mi się podoba.

- Oksana, ale po co ci tak wielka broń?

Podniosła z zaskoczenia brwi:

- Aleksander Iwanowicz, jak pan nie rozumie, jego rękojeść tak dobrze leży w ręku. No i oprócz tego dziewczyny lubią duże rozmiary.

Już nie dopytywałem się konkretnie czego lubią panie duże rozmiary. Wszystko było jasne i bez tego. Typowe zachowanie niezbyt pewnego siebie człowieka, który uważa, że duża spluwa zapewnia większe bezpieczeństwo.

Osoby bez podobnych kompleksów wolą broń skromniejszych rozmiarów. Najczęściej tak bywa, że duży pistolet w ręku raczej przeszkadza, niż pomaga.

Doradziłem Oksanie wypróbować jakąś niedużą broń. Jej prawa ręka jest już przyzwyczajona do sporej rękojeści, więc można nauczyć lewą rękę pracować z mniejszą. Przecież Bóg dał człowiekowi dwie ręce. Dlatego pracować można obiema. A później w ogóle zrezygnować z kolta, który całkowicie nie pasuje do ukrytego noszenia. A jego wielkość i moc tylko będą przeszkadzać w realnej pracy. Można nauczyć się wykorzystywać tylko mały pistolet w warunkach miasta. Przecież nie jest koniecznym wykorzystanie wszystkiego na raz, co dał Pan Bóg człowiekowi.

Oksana słuchała mnie trzymając w ręku pochwę z "niedużym" nożem. Mniej więcej takim, jakim Rambo kroił sobie w którymś z filmów ogórki na śniadanie, a potem swoich wrogów na obiad. Dziewczyna jakby chciała mi tym coś powiedzieć.

- Pan nie rozumie, ale oprócz dużych pistoletów wiele dziewczyn jeszcze bardzo lubi duże noże.

Co miałem odpowiedzieć? Zawsze wiedziałem, że najlepszymi przyjaciółmi kobiet są brylanty. I nie koniecznie największe, ale koniecznie dobrej jakości. O nożach i pistoletach dotąd nie słyszałem. To, że czarujące panie mogą przyjaźnić się z nimi było nowiną dla mnie. Tym bardziej, że rozmiar ma w tym jakieś znaczenie. Oczywiście ma, ale nie w białej broni. Praca z większym ostrzem oznacza duże trajektorie, więc stratę czasu. Co w warunkach bojowych równa się śmierci. Dużym nożem można wystraszyć tylko dzieci, ale w życiu można spotkać i dorosłych facetów, których rozmiarem trudno przekonać. Oprócz tego oni mogą mieć na sobie kamizelki lub inne zabezpieczenia przed taką bronią. Trzeba brać pod uwagę, że wielkie ostrze łatwo wchodzi w ciało, ale ciężko natomiast go wyjąc, na co też traci się cenny czas. Dlatego bardziej rozsądnym jest na początek oswoić technikę pracy z krótkim obosiecznym nożem, który jest znacznie efektywniejszym w realnej walce.

Duży nie zawsze oznacza lepszy. Moje znajome dziewczyny również doceniały wygody dużego jachtu lub dużej limuzyny, ale bardziej zwracały uwagę nie na rozmiar, a umiejętność. Dlatego poruszały się małymi sportowymi autkami. Być może ja całe życie obcowałem nie z tymi kobietami? Właśnie, że nie, w to nie wątpiłem ani chwili. Jednak nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć Oksanie.

Dziewczyny były ochraniarzami, jak wnioskowałem. Cała ta amunicja raczej miała wywrzeć wrażenie na osobie, którą ochraniały, ale na pewno nie na tego, kto mógł zagrażać ich pracodawcy. Wszystko to było śmiechu warte, więc wyszedłem z pokoju, żeby nie urazić dziewczyny swoja śmiejącą się miną.

Wróciłem z powrotem po paru minutach. Plecy, które zobaczyłem chociaż były kształtu nastolatki, nie przypominały w cale dziewczęcych. Zupełnie do niej nie pasowały blizny i ślad od kul. Stan kręgosłupa również pozostawiał nie najlepsze wrażenie.

Jak domyślałem się, panie pracowały jako ochroniarze w pewnej firmie, świadczącej swoje usługi poważnym politykom i biznesmenom. Ostatnie miesiące zapewniały bezpieczeństwo jednemu znanemu bankierowi, na którego nie tak dawno był zamach. Kiedy wychodził z kasyna, wybuchł samochód stojący obok jego Mercedesa. Swego podopiecznego dziewczyny osłoniły, ale same zostały kontuzjowane i dostały parę odłamków "na pamiątkę". No i z plecami teraz miały problemy, z czym właśnie przyszły do mnie. Ostatnie lata zyskałem sławę jako dobry specjalista od pleców, w pewnych, dość wąskich kręgach, oczywiście.

Pogadaliśmy sobie. Dobrze kiedyś znałem pracę ochraniarzy. Byłem ciekawy co się zmieniło od tamtych czasów. Okazuje się, że niewiele. Obrywały nieźle jak i kiedyś. Ale kiedyś przynajmniej przestępcy starali się nie zabijać kobiet-ochraniarzy. Killerzy mieli swój kodeks honoru. Był to oczywiście drobiazg, jednak drobiazg przyjemny.

Teraz wiele się zmieniło. W tym świecie ciągle coś się zmienia. Może chłopaki zgubili gdzieś ten kodeks, może zbytnio się obniżył ich poziom wykształcenia, tzn. zapomnieli jak wyglądają literki. Czytanie mądrych książek wyszło z mody. Może mają teraz tak sporo pracy, że brak im czasu na czytanie. W każdym razie przestali dzielić ochraniarzy wg. płci. Chyba to nazywa się równouprawnieniem. Teraz zabijają i tych i tamtych. Do kupy. Razem z klientem.

Prawda Oksana pocieszyła mnie tym, że w obecnych czasach wszystkim jest niełatwo. Ciągłe stresy, zła ekologia. Nawet uliczni chuligani teraz oprócz tego, że wyrwą torebkę, próbują jeszcze dać ofierze w łeb. Wszystko schodzi na psy. Przestępczość również. Ludzie stają się bardziej agresywni. I zabijają w związku z tym okrutnie i bezsensownie.

Kiedyś można było wykupić się na pytanie "Pieniędzy albo życie", oddając pieniądze. Teraz łajdak zabiera wszystko. Zabija, żeby nie zostawiać świadków. Zabijają ot tak po prostu. Bez żadnego powodu. Co jeszcze bardziej przeraża.

To był drugi raz, kiedy poważnie zastanowiłem się nad opracowaniem kursu dla kobiet. One mogą nie wykorzystać nigdy tej wiedzy i tych chwytów, ale kiedy znajdzie się w zagrożeniu nie ich portfel, a życie, one muszą mieć szanse na przeżycie. Czy dziewczyny potrafią prawidłowo zastosować technikę to już nie jest ważne, ważne, że będą mieć szansę.

Zajmowałem się Oksaną i Nataszą prawie miesiąc i doprowadziłem ich plecy do porządku. Prawda, nagle im się przypomniało zbliżające się lato, sezon plażowy, że trzeba by trochę poprawić co nie co w figurze. Gdzie niegdzie jest cellulit i oczywiście nadwaga. Tak zazwyczaj bywa - im więcej problemów rozwiązujemy tym więcej ich pojawia się. Już takie są kobiety, chcą być doskonałymi. W zasadzie to dobrze, ale mnie proszono tylko o podreperowanie pleców. Nic więcej.

Dlatego dziewczyny zapisały się na następny miesiąc już na masaż ogólny. A mnie zakręciła karuzela codziennych trosk i problemów. Problemy moich pacjentów, ich boleści, radości i zmartwienia. Opracowanie kursu było odsunięte na drugi plan i to tak daleki, że powstało zagrożenie całkowitego zapomnienia o całej sprawie. Tak już bywa w życiu, że pomiędzy podjęciem decyzji, a jej praktyczną realizacją czasami leży przepaść.

Jednak nagle któregoś wieczoru w moim mieszkaniu zadzwonił telefon. To był Siergiej Karpow, mój stary przyjaciel i sąsiad na działce. Był młodszy ode mnie o dziesięć lat, ale to nigdy nie stało na przeszkodzie naszej przyjaźni. W przeszłości był również wojskowym, służył w Afganistanie i jeszcze gdzieś za granicą. Pracował w wywiadzie wojskowym. Do tego był całkiem niezłym masażystą. Niezłym to znaczy jednym z najlepszych w Moskwie. Przynajmniej rezultaty jego pracy były znacznie lepsze od moich. No i zapisy na masaż do niego były z kilku miesięcznym wyprzedzeniem. A system uzdrawiającej gimnastyki, opracowanej przez Siergieja, który nazywał się Taj Do, był najbardziej popularnym przez ostatnie lata wśród bizneswomen.

Dobrze znałem jego rodziców. Ojca, Iwana Jegorowicza, który ciągle coś majsterkował na działce i słynął tam jako złota rączka. I jego mamę, Ekaterynę Iwanownę, zadziwiająco dobrotliwą kobietę, która zawsze karmiła nas niewiarygodnie smacznymi naleśnikami i konfiturą z poziomek. Miał Siergiej starszą siostrę Tatianę, siostrzeńca Siergieja jedenastoletniego i ośmioletnią siostrzenicę Irenę. I jeszcze dwa koty o imionach Barsik i Toszka. Jeszcze był owczarek kaukaski Tagor. Jednak ich wieku nie znałem. Ale myślę, że cała trójka miała razem mniej więcej siedem lat.

W Afganistanie Siergiej parę razy mocno oberwał. Chodził z piękną laską. A kiedy nie mógł chodzić, nie chodził wcale. Oprócz problemów z nogami miał coś poważnego z kręgosłupem i z sercem. Sądzę, że czasami to mu nieźle doskwierało. Gdzie znikał w te dni i kto zajmował się nim, nie wiem. Mówił, że kiedy było całkiem kiepsko, to sąsiedzi doglądali go, Swietłana i jej córka Irina. Ale czy to było tak naprawdę trudno powiedzieć. Przy najmniej nikogo innego nie spotykałem w tym czasie u niego.

Siergiej miał fantastyczny stół do masażu, który był tak obniżony, że znajdował się na wysokości ok. 40 cm nad podłogą co pozwalało pracować przy nim na kolanach. A dlaczego nie? Dla czego nie poklęczeć godzinkę na kolanach przed piękną pacjentką? Bardzo romantycznie nawet, trochę niezwykle, ale pracować się da. Tym bardziej temu, kto nie mógł po prostu zbyt długo pracować na stojąco. Siergiej odziedziczył po ojcu jedno dziwne przyzwyczajenie - brał się za każdą pracę. Przy tym zawsze przytaczał słowa naszego przyjaciela Horacego: "Nie ma nic niemożliwego dla człowieka".

Spotkałem w swoim życiu ludzi biorących się za "wyrabianie garnków z gliny". Je naprawdę robią nie bogowie, zwyczajni ludzie. Tylko ludzie też bywają różni. Komuś to wychodzi, komuś nie bardzo. Same chęci czasami nie wystarczą. Trzeba mieć do tego szczególny dar. Siergiej go miał.

Próbowałem odkryć jego sekret. Okazuje się żadnego sekretu nie ma. Po prostu kiedyś w Afganistanie dowódca dywizjonu kazał we wszystkich kwaterach głównych powiesić hasło: "Człowiek, który chcę wykonać zadanie szuka sposobów i środków do tego. Kto nie chcę - wymówek i przeszkód". Sierioga jeszcze dodawał: "Jeśli nie my, to kto wtedy?" Dlatego zamiast tego, żeby leżeć w szpitalu, on zajmował się leczeniem innych. Tyle że robił to na kolanach.

Po jego powrocie z Afganistanu spotkaliśmy się parę razy, ale ostatni rok nic o nim nie słyszałem. On zadzwonił z zapytaniem czy mam wolna chwilę. Wolnych chwil nigdy nie będę miał, jednak zawsze znajdę czas na nasze spotkania, które mnie zawsze cieszyły. Tym razem chciałem dowiedzieć się, co nowego u niego słychać i miałem zamiar poradzić się w czymś. Wiedziałem, że od kilku lat on zajmuje się ze swoimi pacjentkami nie tylko regenerującą gimnastyką, ale i prowadzi z nimi kurs samoobrony. To było właśnie to czego szukałem. I to czym miałem zamiar zajmować się w najbliższej przyszłości.

Wpadł do mnie tego samego wieczoru, razem ze swoją nieodłączną laską i butelką mojego ukochanego chińskiego śliwkowego wina, wyprodukowanego nie wiadomo czemu w Japonii. Dostał ode mnie kolejnego małego smoka, bo Siergiej był urodzony w rok Smoka (chiński). Oprócz tego był Smokiem i ciągle obdarowywaliśmy go najróżniejszymi smokami. Szklanymi, porcelanowymi, ceramicznymi. Taką mieliśmy tradycje.

Jeszcze mieliśmy tradycje zbierać się cała paczką na naradę. Co roku dziewiątego września zbieraliśmy się z przyjaciółmi u niego w domu. Żeby omówić swoje problemy, opowiedzieć jakieś nowiny, poradzić się. To był dzień otwarty, dzień jego urodzin. I wydaje mi się, jego jedyny wolny dzień w roku. Sam chodził w odwiedziny bardzo rzadko, i prawie do nikogo nie dzwonił. Z pokiereszowanymi nogami, z druzgotanymi plecami i oszpeconą ręką uważał się za małego potwora i nie miał odwagi narzucać swojego towarzystwa otoczeniu. On był smokiem, a smoki nie zawsze dobrze się czują wśród ludzi. Siergiej starał się pomagać swoim przyjaciołom, leczył swoich pacjentów, ale sam niechętnie zasięgał cudzej pomocy. Chociaż i trudno go było nazwać odludkiem, dom był zawsze pełen sympatycznych pacjentek, jednakże sam chodził w gości nie często. Dla mnie robił w tym przyjemny wyjątek.

ROZDZIAŁ II

Siedzieliśmy i bez pośpiechu, miło gawędząc popijaliśmy cudowne śliwkowe wino. Siergiej opowiadał o swojej nowej pacjentce, uzależnionej narkomance. Właśnie na jej temat chciał ze mną porozmawiać. Tak jak i ja, próbował pomóc wszystkim, którzy do niego się zwracali. Wszystkim oprócz mężczyzn, bo uważał, że silni mężczyźni powinni radzić sobie ze swoimi problemami sami. Albo robić to razem z pięknymi dziewczynami, a słabym pomagać nie ma sensu. Lecz z narkotycznym uzależnieniem spotkał się po raz pierwszy, kiedy ja już z podobnymi przypadkami pracowałem od dawna.

Mój system nie był rewolucyjnym, raczej starym jak świat. Takie pacjentki mieszkały u mnie miesiąc. Zazwyczaj latem, kiedy to dla najbliższego otoczenia rodzice moich podopiecznych mogli wymyślić bajkę, że ich dziecko wyjechało na wieś do babci, dziadka. Lub na urlop. Żeby nie prać brudów publicznie i nie przyciągać uwagi postronnych oczu do swoich problemów.

Robiłem takim pacjentkom codzienny ogólny masaż, oczyszczając ich organizm ze wszystkich śmieci. Uczyłem masażu, oddechowej gimnastyki, stopniowo zwiększając wysiłek. Wysiłek fizyczny i psychiczny. Próbowałem znaleźć przyczyny, które były powodem brania narkotyków. Przecież tak naprawdę nie ma ich zbyt wiele, wszystkie są ukryte w rodzinie, pracy lub wśród przyjaciół. Próbowałem pomóc znaleźć nowe punkty wsparcia dla przyszłego życia. Życia już bez narkotyków.

To była ciężka praca, dla mnie i dla pacjenta. Jednak, jeżeli on naprawdę chciał rozpocząć nowe życie, to wychodziło. Potrzebował tylko trochę pomocy.

Opowiedziałem Siergiejowi o swojej metodzie, o rozkładzie zajęć, ćwiczeń. Podpowiedziałem mu parę rzeczy. W odpowiedzi chciałem usłyszeć opowieść o jego zajęciach z walki wręcz. Zawsze mi imponowała jego rzetelność i systematyczność we wszystkim czym się zajmował.

- Jak zacząłem? Jak zawsze od początku. Określiłem czym chcę się zajmować. Co to jest walka wręcz? Z czym to się je?

Według jego przekonań, "walka wręcz" oznacza, że podstawową techniką są chwyty rękoma. Miał tu absolutna racje. W technice, której nas uczono faktycznie było bardzo mało uderzeń nogami. Do tego uderzeń powyżej pasa. Można to łatwo wytłumaczyć, człowiek, który dopiero co wykonał długi i wyczerpujący marsz najczęściej nie jest w stanie efektywnie wykonać podobnego uderzenia. Tu gra rolę zmęczenie. No i przeszkadza ekwipunek, bo w tych jednostkach, gdzie służyliśmy z Siergiejem bez tego ani rusz.

Dlatego widowiskowe ciosy nogą w głowę i pierś przeciwnika Siergiej zostawił filmowym bohaterom. Dla swoich uczniów wybrał tylko uderzenia kolanem i po łydkach. Wszystkie pozostałe chwyty przeprowadzić trzeba rękoma. To właśnie oznaczało "walkę wręcz".

Określenie "walka" pamiętał jeszcze z uczelni wojskowej. Organizowane i uzgodnione w czasie: atak, ogień i manewr. Innymi słowy, to określone działania, które trzeba organizować i uzgodnić według czasu i miejsca.

Potem zaczynał pracę od prostego do złożonego. Określał rodzaje manewru. To nie było trudne. Jeżeli jesteś silnym, to możesz schwytać napastnika z dwóch stron. To jest uchwyt. Jeżeli jesteś silny, ale mądry, to zrobisz inaczej, zajdziesz przeciwnika. Jeżeli jesteś bardzo mocny, ale w intelekcie lecz nie w mięśniach, to odejdziesz. Lub uciekniesz. To nazywa się wycofaniem. Tylko jest jeden kruczek. Kierunek wycofania. Dokąd biec? Do domu?! Zgadzam się. Do światła, do ludzi? Być może. Jednak może się okazać, że przeciwnik jest silniejszy i potrafi dogonić. Nic strasznego, trzeba tylko nauczyć się robić unik w bok i wtedy znaleźć się w klasycznej pozycji do przeprowadzenia pożądanej techniki. Z boku i trochę od tyłu.

Siergiej planował zajmować się walką wręcz ze swoimi pacjentkami. Wszystkie były dziewczynami w dodatku bardzo sympatycznymi. Lecz ustępowały w sile mężczyznom. Dlatego ze wszystkich rodzajów manewru, zatrzymał się na doskonaleniu prawidłowej techniki wycofania się, od razu zrezygnowawszy od uchwycenia i zajścia napastnika. Z tej samej przyczyny wykluczył uderzenia pięścią, pozostawiając tylko ciosy dłonią i palcami, podstawą dłoni, uderzenia łokciem i kolanem.

Najtrudniejszym było określenie "z ogniem", przecież to nie tylko wykorzystanie broni palnej. Znacznie ważniejszym jest, żeby ogień był wewnątrz człowieka. Nie jest istotne jak będziemy go nazywać energią czy lub po prostu pragnieniem przeżyć. Najważniejsze, żeby człowiekowi chciało się żyć. Żeby istniał chociaż jeden powód na obronę tego życia.

Wszak w tym życiu trzeba kochać nie tylko siebie, ale i samo życie również. Nie przypadkowo na wschodzie lekarze mają jedną zasadę. Jeżeli do ciebie przyszedł pacjent, powinieneś mu pomóc. Lub przynajmniej spróbować to zrobić. Lecz pomagać trzeba tylko bogatym. Pomagać biednym nie ma sensu.

Europejczycy przetłumaczyli tą zasadę Awicenny trochę nie dokładnie. Ibn Sina mówił nie o położeniu materialnym swoich pacjentów, a o posiadaniu przez nich życiowej energii. Mogą mieć jej nadmiar lub niedobór, ale powinien ją mieć każdy pacjent bez wyjątku. Podstawową życiową energią jest oczywiście miłość.

Więc Awicenna uważał za biednych te osoby, które nikogo i niczego nie kochają. Pomagać im uważał za bezsensowne. Tych którzy kochali kogoś lub coś w swoim życiu, uważał za bogaczy, nawet jeżeli taki bogacz nie miał złamanego grosza przy dusze. I w tym miał absolutną rację.

Jeżeli kochacie kogoś, człowieka lub kotka, bądź uwielbiacie herbatę z miętą na śniadanie lub śledzia na kolację to można wam pomóc. Pod warunkiem, że to prawdziwa miłość, a nie chwilowe zauroczenie. Jest wtedy szansa na przeżycie. Jak bardzo byłaby ciężką ta choroba, miłość daje taką nadzieje.

Wychodząc z tych samych założeń Siergiej uważał, że uczyć samoobrony warto tylko ludzi "bogatych". Tego, kto ma w sercu i duszy cudowny i płomienny ogień miłości, co jest ich głównym i bezcennym bogactwem. Miłość do bliźniego i samego życia.

Uczyliśmy się razem w jednej szkole, gdzie nas uczono, że ziemia jest płaska i trzyma się na trzech słoniach. Słonie stoją na trzech wielorybach, które pływają w oceanie.

I to jest naprawdę tak. Dowolny absolwent naszej uczelni to potwierdzi.

Ziemia może mieć rozmaite nazwy. Różne imiona mogą mieć słonie i wieloryby. Lecz sedna budowy świata to nie zmienia. Przykład? Proszę bardzo! Ziemia, zwana Bezpieczeństwem kraju, opiera się na Wojsku (wywiadzie wojskowym), MSW i organów UB. Każdy z tych słoni stoi na swoim wielorybie. Pierwszy ma na imię Wróg Zewnętrzny. Drugi - Przestępczość. Trzeci - Wróg Wewnętrzny (ideologiczny). Ocean nazywa się ekonomiką. Przodkowie uważali, że mocna ekonomika przede wszystkim określa bezpieczeństwo państwa. I jeszcze wtedy mówili, że tam gdzie woda, tam życie. Mieli rację i w tym i innym przypadku. Można domyśleć się, że gdzie więcej wody tam więcej życia. Dlatego wieloryby powinny pływać w oceanie, a nie akwarium lub bagnie. Im lepiej rozwinięta jest ekonomika, tym lepiej i słoniom i wielorybom. Również lepiej się żyje tym, którzy są od nich zależni. Czy ktoś z tym nie zgodzi się?!

Wam w szkole chyba mówiono inaczej, że ziemia jest okrągła, nieprawdaż? Że obraca się w nieskończonej przestrzeni kosmicznej. Okłamano was. To dla niewtajemniczonych. Przecież od dawna już nie jesteście dziećmi. Przecież sami wiecie dobrze, że nie ma u nas człowieka, który by nie służył w wojsku lub pracował dla przemysłu wojskowego. Nie ma ludzi, którzy by nie siedzieli w więzieniu czy też pilnowali tych, kto siedział, jak nie ma tych, którzy by nie znajdowali się pod kołpakiem bezpieki bądź współpracowali z nią.

Tak naprawdę ziemia jest płaska. I istnieje tu jeden mały, ale bardzo poważny problem. Plankton dla wielorybów i wyżywienie dla słoni. Pokarm! Na dowolnej planecie to podstawowe zagadnienie. Przy tym nie samo istnienie pożywienia, a raczej jego przydział. System równowagi biologicznej. Jeżeli w oceanie będzie za dużo planktonu, a na ziemi zbyt mało pokarmu dla słoni, to wieloryby mogą stać się zanadto potężnymi i zrzucić te słonie. Dokładnie tak samo utuczenie słoni zagraża tym, że mogą zmiażdżyć swoich wielorybów.

Więc nie ma co marzyć o zwycięstwie nad zewnętrznym wrogiem lub przestępczością. Żaden nawet najbardziej głupi słoń tego nie zrobi. Każdy z nich dobrze rozumie, że wtedy na górze od razu zmniejszą jego przydział wyżywienia. Na to one w życiu nie zgodzą się, bo słonie jak i ludzie lubią przyjemności, szczególnie żarcie. Dlatego co roku każdy ze słoni składa raport o osiągnięciach w walce ze swoim wielorybem. Nie zapominając przy tym podać obiektywne trudności, które przeszkadzają mu w tej walce. Na przykład, jego wieloryb ma za dużo planktonu i dla pełnego zwycięstwa słonia trzeba dodać do karmnika więcej pożywienia.

Na szczęście absolutnego zwycięstwa nie będzie nigdy. To wieczna walka dobra ze złem. W przyrodzie wszystko znajduje się w równowadze. Nawet istnieje specjalne określenie tego - symbioza. Współpraca różnych organizmów przynosząca im wymierne obopólne korzyści. Jedyne na co mam nadzieje, że słonie i wieloryby nie dzielą się pomiędzy sobą pokarmem. Ale kto wie! Wiadomo jedno. W odróżnieniu od wielorybów słoniom zawsze pokarmu brakuje. Jak mówił jeden mój znajomy: "Im bardziej poznaje ludzi tym bardziej zaczynam kochać psy". Więc tak samo ze mną, im bardziej poznaję słonie tym bardziej zaczynam kochać wieloryby.

Wiadomo, że walka o przetrwanie pomiędzy gatunkami zawsze jest o wiele bardziej miłosierna niż wewnątrz jednego gatunku. Prawdziwe problemy mogą powstać tak naprawdę dopiero pomiędzy słoniami, lub wielorybami. Nawet wojny domowe wśród ludzi są znacznie bardziej krwiożercze niż światowe. Jednak nie mówię o zwierzętach. Ja opowiadam tylko o takich "słoniach" i "wielorybach", na których trzyma się świat. Jeżeli damy jednemu ze słoni więcej pokarmu, niż drugiemu, on zacznie wtedy nabierać wagi, skóra zacznie mu błyszczeć i ogólnie jego wygląd będzie po prostu zachwycający. Na początku. Później pojawią się problemy z przejedzenia. Zaczną się choroby. Pozostałe dwa słonia natomiast będą chudnąć z niedoboru pożywienia. I możliwe nawet, że umrą z głodu, co spowoduje, że ziemia przewróci się. Bo z trzech filarów oparcia pozostaną dwa lub jeden. A dopiero trzy punkty wsparcia określają jej równowagę i położenie w przestrzeni. To samo może przydarzyć się i wielorybom.

Wystarczy już przykładów. Wy sami potraficie ich przytoczyć całe mnóstwo. Ziemia o nazwie "Człowiek" leży na ramionach duszy, umysłu i ciała, które z kolei wspierają się na Rodzinie (domu), Pracy i przyjaciołach (ulubionych zajęciach, ukochanych książkach). Też trzeba znaleźć równowagę kiedy, ile i komu poświęcać uwagi i czasu. Jak utrzymać harmonię we własnym życiu każdy z was wie najlepiej. I dobrze też wie, co się dzieje kiedy równowaga zostaje zachwiana.

Opowiadam to wam, żebyście zrozumieli, że dla zbudowania mocnej fortecy trzeba najpierw zrobić pod nią solidny fundament. Takim sposobem krok po kroku można przejść do określenia osobistego bezpieczeństwa każdego człowieka.

Osobiste bezpieczeństwo też ma trzy punkty wsparcia. Pierwszy to styl życia. Lub mówiąc inaczej prawidłowy wybór drogi. Drugi - zdolność unikania nieprzyjemności na tej drodze. Trzeci filar to działania. O tym jakie konkretnie działania opowiem trochę później, na razie umownie ich nazwiemy techniką walki wręcz.

Najważniejsze trzeba rozumieć, że jeżeli dokonaliście wyboru nieprawidłowej drogi i nie potrafiliście uniknąć komplikacji to czas na rozważanie już minął. Teraz trzeba już działać.

Trzeba jeszcze tylko pamiętać o trzech zasadach, żeby nie przekroczyć granicy niezbędnej samoobrony. Obrona powinna być adekwatną, tzn. nie trzeba łamać szczęki osobie, która tylko uśmiechnęła się do was. Ale odpowiednią w czasie, tzn. jeżeli zaatakujesz po natarciu to nie jest już to obroną. I trzecia zasada: wyciągać armatę tylko w ostateczności, tzn. chwyty walki wręcz to ostatni i daleko nie najlepszy sposób samoobrony. Lepiej nie doprowadzać do krytycznej sytuacji .

Z tego wniosek, jeżeli nie czujecie się pewni czegoś starajcie się po prostu unikać takich sytuacji. Trzeba dokonać wyboru słusznej drogi i nie stwarzać komplikacji.

Ta teoria trzech filarów była bardzo popularna w naszej uczelni. Lecz świat jest zbudowany w bardziej złożony sposób. Tak naprawdę wszechświat nie ma granic, jest nieskończonością. Co oznacza, że filarów i punktów oparcia istnieje nieskończona ilość. I jeśli ten świat was zainteresuje, to znajdziecie w tych filarach wiele zadziwiającego i tajemniczego. Dla tych, którzy postanowią otwierać dla siebie nowe horyzonty, nie tylko świat, ale i życie może okazać się bardzo ciekawym.

Wielu uważa, że styl życia jest określany z góry i że wybrać prawidłową drogę i unikać nieprzyjemności na niej wychodzi człowiekowi całkiem naturalnie. Wystarczy tylko przestrzegać kilka prostych zasad. Na przykład, nie ubierać się zbyt wyzywająco, zwracając na siebie uwagę. Nie wracać zbyt późno samej wieczorem. Nie wchodzić do windy z nieznajomymi mężczyznami. Nie bawić się w niebezpieczne zabawy z otoczeniem. No i dalej coś w tym rodzaju. Podobne rady usłyszycie na każdym kursie obrony własnej. Oprócz tego tam jeszcze stawiają mocny nacisk na nauczenie się i wypracowanie nawyków w walce wręcz.

Myślę, że dlatego uczestnicy odnoszą wrażenie o nadmiernej roli tych chwytów w bezpieczeństwie. Absolutnie z tym się zgadzam, ale to jest jak wierzchołek góry lodowej. Jest najbardziej widoczny, jednak trzeba pamiętać, że jego podwodna część ma znacznie większe rozmiary. I można domniemać, że jest najbardziej znaczącą.

Poważnie badać nadwodną część góry lodowej i tylko pobieżnie podwodną - takie podejście ani mnie ani Siergiejowi nie wydawało się słusznym. Nauczyć się chwytów walki wręcz nie jest trudno. Znacznie ciężej jest zmienić styl życia. Tu nasuwa się wniosek, że właśnie podwodna część góry lodowej wymagała skupienia uwagi na niej i starannej pracy.

Siergiejowi podobało się, kiedy znajome dziewczyny ubierały się jaskrawo i ładnie. Wiedział, że wiele z nich wraca do domu późno wieczorem. I niestety nic nie mogą zmienić w tym rozkładzie codziennego życia. Na temat nieznajomych facetów w windzie nie miał nigdy złudzeń. Nie jest tajemnicą, że więcej niż dwie trzecie napadów na dziewczyny są wykonywane przez ich znajomych. I tylko jedna trzecia przepada na nieznajome osoby. Statystycznie więc, nieznajomy w windzie nie jest aż tak groźny. Wiadomo, nie tak straszny diabeł jak go malują. Chociaż oczywiście nie trzeba kusić losu, ostrożności nigdy za wiele.

Siergiej czasami lubił popatrzyć na problem z innej strony. W ogóle był wielkim miłośnikiem paradoksów. Jak głoszą mity, jeden punkt widzenia mają tylko cyklopi. Ludzie powinni umieć rozpatrzyć interesujący ich problem co najmniej z kilku perspektyw. Przecież w chwytach samoobrony nie ma nic skomplikowanego. Trochę matematyki, teorii mechaniki i fizyki. Na poziomie drugiego roku dowolnej uczelni wyższej. Opanować technikę walki wręcz potrafi każdy bez wyjątków. Potrzeba do tego tylko odrobina chęci, i wcale nie chęci bić się, wręcz odwrotnie. Potrzebna jest do tego chęć życia.

Wiadomo, ze lepiej iść od prostszego do złożonego. Wystarczy sobie określić, co jest najbardziej skomplikowanym i wtedy od razu wszystko wróci na swoje miejsce.

Siergiej postanowił najpierw nauczyć dziewczyny chwytów walki wręcz, co jest najbardziej łatwym. Potem sposobu unikania nieprzyjemności na życiowej drodze. Człowiekowi, który ma wybór zastosować samoobronę czy uniknąć komplikacji, zawsze jest łatwiej, niż temu, kto nie ma w zanadrzu takich chwytów. W tych warunkach łatwiej ujść z życiem. I nauczyć się dokonywać prawidłowych wyborów. Dopiero później planował przejść do wiedzy "wyboru drogi", tzn. kształtowania bezpiecznego modelu własnego życia. To najtrudniejsza część kursu. I oczywiście najbardziej ważna.

W ten sposób stopniowo nakreślił wszystkie działania. Pozostało jeszcze dwa zagadnienia z określenia "walki". To organizowanie i uzgodnienie wszystkich działań według czasu i miejsca. Innymi słowy, kierowanie i współdziałanie. Jak to zawsze, Siergiej zostawił najbardziej interesujące na deser.

ROZDZIAŁ III

W metodyce wykładania podstaw walki wręcz tak naprawdę nie ma nic trudnego. To ma bardzo prostą kolejność: opowieść, demonstracja i trening.

Najpierw opowiadanie o podstawowych składnikach stresu. Do nich należą optyczne, dźwiękowe i fizyczne czynniki. Nas może wystraszyć nagły błysk światła, głośny krzyk, gwałtowny ruch w pobliżu lub uderzenie. Człowiek szykujący napad może i raczej na pewno wykorzysta możliwość wystraszenia swojej ofiary.

Obrona jest tylko jedna. Czary. Trzeba stać się lustrem tego, co ciebie otacza. Taką małą małpką co to wszystko przedrzeźnia. Na ciebie krzyczą? Krzycz też. Przed tobą machają rękoma? Machaj w odpowiedzi. Próbują nastraszyć? Straszysz również.

Proszę mi wierzyć, to jest możliwe. Pamiętaj o czasie i miejscu. Jeżeli teraz napastnik wydaje się być bardzo silnym i okrutnym to czy rzeczywiście on jest taki? Zazwyczaj jak się widzi gwałcicieli i maniaków seksualnych na ławce oskarżonych to nie sprawiają podobnego wrażenia. Wyglądają mizernie, wcale nie strasznie. Proszę o tym pomyśleć.

Dlatego warto stać się lustrem lub małpką. Najważniejsze nie wolno poddać się lękowi, który paraliżuje. Wtedy nie będzie szansy na ratunek.

Wielu policjantów uważa, że każdy człowiek powinien zajmować się swoimi sprawami. Ładne dziewczyny zdobić świat, a policja - łapać przestępców. Siegiej nie miał nic przeciwko temu. Przecież nie miał zamiaru uczyć panie zatrzymywać złodzieja. Jednak kiedy w rachubę wchodzi ich życie, on po prostu starał się nauczyć jak przeżyć.

Spotkałem się kiedyś z zaleceniami dla amerykańskich żołnierzy, którzy zostali jeńcami. Doradza się im ucieczkę w pierwsze godziny trafienia do niewoli. Dopóki wokół znajdują się żołnierze wojsk regularnych, a nie wyspecjalizowane w pilnowaniu jeńców jednostki. Zwykli żołnierze zazwyczaj dopiero co stoczyli walkę, są zmęczeni i mniej uważni niż żołnierze z konwoju. Do tego trzeba brać pod uwagę, że z każdą godziną człowiek w niewoli słabnie nie tylko fizycznie. Słabnie jego wola. Oprócz tego ucieczka z dalekiego więzienia jest znacznie trudniejsza niż w pobliżu linii frontu, gdzie jest na razie niedaleko do swoich jednostek.

Można znaleźć w tych zaleceniach coś ciekawego i dla nas. Podświadomie człowiek wybiera najbardziej bezpieczne drogi i marszruty, po których się porusza, bardziej oświetlone i zaludnione ulice. Miejsca, gdzie można w razie czego otrzymać pomoc lub ochronę od otoczenia. Każdy napastnik ma to na uwadze, więc próbuje zaciągnąć ofiarę do ciemnego podwórka, w głąb parku itd., gdzie czuje się bardziej komfortowo. Tu działa "stereotyp embrionu".

Nie bierzemy tu pod uwagę sytuacji, kiedy napastnik tylko wyrywa torebkę i ucieka ze zdobyczą. W tym przypadku wystarczy spróbować jak najlepiej mu się przyjrzeć, żeby potem opisać na policji. Mówimy o tych przypadkach, kiedy napastnik zagraża waszemu życiu. Właśnie w tej sytuacji nie trzeba bezwolnie tańczyć jak on zaśpiewa, a od razu podejmować jakieś działania na uwolnienie się lub próby wyjścia w bardziej bezpieczne miejsce. Trzeba dążyć na zewnątrz, do światła, do ludzi. Nie jesteście embrionem, jesteście człowiekiem. Można wybić szybę w oknie w mieszkaniu, gdzie was napadnięto. Krzyczeć, jeśli jesteście na ulicy. Spróbować w dowolny sposób zwrócić na siebie uwagę innych. Najważniejsze nie grać na polu przeciwnika. Wybrać odpowiedni moment do ucieczki i działać nie zwlekając do ostatniej chwili, bo myślenie, że później będzie lepsza szansa, jest bezpodstawne. Przypomnijcie sobie zalecenia dla amerykańskich żołnierzy, którzy trafili do niewoli. Pracujcie tu i teraz. I pokładajcie nadzieje tylko w sobie. Wówczas istnieje szansa, że i z otoczenia nadejdzie wsparcie. Trzeba być silnym, jeśli chcesz otrzymać pomóc.

No i dotarliśmy do dosyć ciekawego momentu. Rozpatrzymy czułe punkty przeciwnika. Nie będziemy zajmować się wszystkimi, tylko tymi, na wykorzystanie których wystarczy kobiecej siły. Na głowie to skronie, nasada nosa, oczy i podstawa czaszki. Dalej szyja i krocze. No i oczywiście kolana. To wszystko. I nie pytajcie dlaczego tak mało, spróbujcie najpierw nauczyć się pracować chociaż by z tym. Na początek zupełnie wystarczy.

Zachwycająco piękne uderzenia pięścią i grzbietem dłoni nie będę rozpatrywać. Jak również uderzenia nogami i ciosy głową w nos, które tak uwielbiają mężczyźni. Bolesne chwyty też pozostawimy dla innych. Nie będziemy na tyle krwiożerczy, nieprawdaż? Wystarczy opanować uderzenia łokciem i kolanem. Pchnięcia palcami. No i być może dla osób utalentowanych parę uderzeń nadgarstkiem. To wszystko.

W taki oto sposób Siergiej rozpoczął tworzenie swego kursu samoobrony dla kobiet. Dla swoich pacjentek, żon przyjaciół i ich dzieci. Dla tych, które uważały to interesującym i pożytecznym.

Jednak rozpoczęcie zajęć z przyczyn niezależnych musiał odwlec w czasie. Znajomi ze Sztabu Głównego zaproponowali mu by odpoczął parę miesięcy w jednym spokojnym i cichym miejscu. Ci znajomi byli jego dawnymi dobrymi przyjaciółmi i odmawiać im nie wypadało. Tym bardziej, że w odróżnieniu od poprzednich wyjazdów ta delegacja wyglądała jak turnus sanatoryjny.

Zaproponowano mu poprowadzenie półrocznego kursu przygotowawczego dla grupy wywiadowczej w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojska Polskiego w polskim mieście, mianowicie Wrocławiu.

Polacy z dużym zainteresowaniem podchodzili do naszej wojny w Afganistanie. Oni dobrze rozumieli, ze wcześniej lub później też będą musieli spotkać się z problemem islamu. Los był łaskawy i dał im czas na przygotowanie się. No i korzystali z tego, lecz nie będąc głupimi woleli się uczyć nie na swoich, a na cudzych błędach. Co było całkiem rozsądnym posunięciem i nie wymagało praktycznie żadnych materialnych inwestycji. Wystarczyło tylko zainteresować się trochę swoją historią i historią innych państw. Między innymi Rosji.

Jakby nie było, ich dowództwo zwróciło się z prośbą do naszego Sztabu Generalnego o przysłanie dobrego specjalisty od interesującej ich tematyki. W Rosji w tam tych czasach takich speców było mnóstwo. Na dodatek zupełnie nie potrzebnych tu nikomu.

Tak samo nikt nie potrzebował w tym kraju Siergieja. Oprócz bliskich, przyjaciół i pacjentów oczywiście. Prawdę mówiąc ostatnie miesiące zbyt usilnie napastowali go amerykańscy wojskowi proponując pracę instruktora w wojskowej akademii West Pointu. Oferując za to dobre pieniądze. A propos, absolwentów naszej szkoły zawsze bardzo chętnie brano jako instruktorów lub doradców do różnych krajów, nie oszczędzając na płacy dla nich. Tylko Sztab Generalny niechętnie puszczał nas na wolne zarobki. Ale czasy się zmieniają.

Jednak Ameryka wydawała się Siergiejowi bardzo odległą, a Polacy byli sąsiadami. Oprócz tego on nigdy nie poznał żadnej amerykanki. Jechać do kraju, gdzie nie znasz ani jednej ładnej dziewczyny uważał za szczyt wariactwa. Przyjaciele opowiadali, że w Ameryce są zimne i pragmatyczne kobiety. O polkach nie mówili ani słowa. Tylko robili rozmarzone miny, wzdychali i patrzyli gdzieś do góry, wyglądając przy tym strasznie głupio. Lecz Siergiejowi nie trzeba było dużo opowiadać, dobrze wiedział, że w Polsce mieszkają najpiękniejsze dziewczyny świata. Po Rosjankach oczywiście. A ładne kobiety Siergiej kochał. Dla nich był gotów jechać dokądkolwiek. Nawet do kraju, którego w ogóle nie znał. Chociaż był jeden ważny szczegół, który przeważył szalę jego decyzji natychmiast. Właśnie we Wrocławiu teraz mieszkała dziewczyna, którą on kochał całe swoje życie. I wcale jego wybór mnie nie zdziwił.

Siegiej na pół roku odwołał wizyty swoich pacjentów. To nie było trudne, bo już dawno minęły czasy, kiedy do niego zwracali się z nagłym bólem. Życie rozstawiło wszystko na swoje miejsca. Kiedyś zwracano się do niego o pomoc, bo bolało, teraz - żeby nie bolało. To prawie to samo, ale wiadomo, że prawie czyni wielką różnice. Jak opowiadała jego jedna podopieczna, kiedyś jak miała ból pleców, to nie potrafiła o czym innym myśleć. Dniami i nocami myślała tylko o bólu. Na kilka dni ten ból ją wybijał całkowicie z życia. Natomiast teraz przychodząc tylko na profilaktyczny masaż poświęcała temu parę godzin. Przy tym nic nie przeszkadzało jej myśleć o innych sprawach, biznesie, o życiu prywatnym. Szczególnie o tym ostatnim. Kiedy nic nie boli, to nic nie przeszkadza nie tylko myśleć, ale i zajmować się swoim życiem osobistym. Przecież miłość to nie od tak po prostu, nią trzeba zajmować się.

Oczywiście przyjmował pacjentki z ostrym bólem od czasu do czasu. Tylko teraz było ich znacznie mniej, bo zaczęły poświęcać więcej uwagi profilaktyce. Przychodziły raz na pół roku, żeby wzmocnić organizm, a nie leczyć. To się nazywa praca z wyprzedzeniem. I taka praca jest bardziej rozsądna i efektywna.

Na wszelki wypadek, żeby nie martwić swoich klientek, Siergiej pozostawił im numer mojego telefonu. Jesteśmy odpowiedzialni za tych, których przyzwyczailiśmy do siebie. Obiecałem opiekę nad jego pacjentkami. Przecież nie od dziś wiadomo, że najważniejsza dla podopiecznych jest nie sama pomoc, ale pewność, że jest ktoś, kto zawsze pomoże. To było dla nich bardzo istotne.

Siergiej nie wątpił, że mu nie odmówię, w końcu od czego ma się przyjaciół. Żeby mieć wsparcie w trudnych chwilach. A no i jeszcze, żeby było z kim napić się piwa.

To wszystko zdarzyło się rok temu. Siergiej opowiedział jak szybko dostał paszport służbowy, spakował niedużą sportową torbę i już za dwa dni był na miejscu. Na dworcu we Wrocławiu wyszedł po niego uśmiechnięty kapitan wojska polskiego.

- Michał Jabłoński. Można po prostu Misza. Będę tłumaczem pana. - tak się przedstawił.

Kapitan świetnie mówił w języku rosyjskim i ciągle miał uśmiech na twarzy. Przestał się uśmiechać tylko na chwilę, kiedy rzucił spojrzenie na piękna laskę w ręku Siergieja. Tymczasem Siergiej prawie nie wspierał się laską, otaczający mogli od razu wyciągnąć z tego prawidłowy wniosek. Laska była mu przede wszystkim potrzebna, żeby opędzać się od pięknych, ale zbyt natrętnych dziewczyn. Po cóż innego?!

- Siergiej, bardzo mi miło. Dzień dobry. - jego polski był znacznie gorszy od rosyjskiego Miszy.

Na placu przed dworcem czekał na nich srebrny Polonez. Obok samochodu stał jeszcze jeden polski oficer, który przedstawił się bardzo oficjalnie:

- Kapitan Krzysztof Klupa.

Krzysztof wziął torbę gościa, wrzucił ją do bagażnika, otworzył tylne drzwi i zaprosił go do środka. Przy tym też jakoś dziwnie popatrzył na jego laskę. Misza usiadł obok kierowcy i cały czas obracał się do tyłu i gadał jak najęty. Opowiadał o uczelni, o Wrocławiu, o pogodzie i jeszcze o czymś mało istotnym. Przez całą tą gadaninę Siergiej nie mógł dokładnie pooglądać miasta. Zwrócił tylko uwagę, że jest bardzo stare i schludne. Jest tu mnóstwo kościołów i ulic, wykładanych kocimi łbami. Jeszcze zauważył wiele ulicznych handlarzy z owocami. W południe miasto wydawało się wyludnionym i bardzo cichym. Samochodów było nie wiele. Przechodniów również. Jeszcze mniej na ulicach było dziewczyn. Jednakże pamiętając mądrość z dzieciństwa: "ty możesz nie widzieć świstaka, lecz on istnieje", Siergiej nie martwił się tym faktem. Wyjechali na obrzeża miasta, gdzie on zobaczył schludne i bardzo piękne parterowe i piętrowe domy, stojące bardzo ciasno na małych działkach. Za kilka minut ich samochód wjechał na teren wojskowej uczelni.

Siergieja od razu odprowadzono do sztabu, gdzie został przedstawiony kierownikowi uczelni. Potem razem zjedli obiad, co dobrze wróżyło. Siergiej lubił kiedy go najpierw karmiono, a dopiero później zmuszano do pracy. Tym bardziej kiedy jedzenie było tak smaczne, a o pracy nawet nie wspomniano. Gospodarz był bardzo gościnny, stół uginał się od smakołyków. Jednym słowem, dobrze spędzili czas we własnym towarzystwie. Po obiedzie kierownik w kilku słowach opisał, co rosyjski instruktor ma do roboty. Brzmiało to całkiem zwyczajnie.

Później Misza odprowadził go do hotelu. Pokój na piętrze był bardzo dużym i jasnym. Po takim smacznym i obfitym jedzeniu oczywiście chce się zdrzemnąć. Trzeba było szybko podjęć stanowcze działanie i urządzić godzinę leżakowania. Jednak Siergiej jeszcze nikogo nie znał w tym mieście, kto by dołączył do niego. Spać samotnie uważał za niestosowne. Do tego za godzinę miał spotkanie ze swoimi nowymi uczniami. Dlatego zamiast drzemki musiał iść do łazienki i doprowadzić się do porządku po podróży. A pozostały czas wkuwać rozmówki polsko-rosyjskie. Ostatnie dni bardzo pilnie je studiował, bo jeszcze w jego szkole go nauczono, że z miejscowymi trzeba rozmawiać w ich ojczystym języku. Zwykły wyraz szacunku osobom, znajdującym się obok. Na niedużym stoliku Siergiej postawił malutkiego szklanego smoka. To znaczyło tylko jedno. Jesteśmy w domu.

Praca nie wyglądała na skomplikowaną. Pięć razy w tygodniu po dwie godziny dziennie Siergiej miał przeprowadzać zajęcia z kursantami z wydziału wywiadu w dzień i dowolna ilość godzin w nocy. Jeżeli na przykład by go męczyła bezsenność, czy nie będzie miał z kim spać. Lecz dowództwo uczelni miało nadzieje, że nie będzie aż tak źle. Że dla zajęć z kursantami wystarczy dziennych godzin. Innymi słowy, dzienne zajęcia były obowiązkowe, a nocne według jego uznania. Co dawało do myślenia oficerom z wydziału, a dokładnie - żeby pomyśleli o rozrywkach dla rosyjskiego kolegi. W ich spryt kierownictwo nigdy nie wątpiło.

Oficerowie mieli z kim spędzać nocne godziny i mieli wtedy inne zajęcia. Jednakże dobrze rozumieli, że jeżeli nie rozwiążą tego problemu Siergiejowi, to w nocy będą biegać razem z kursantami po lasach i bagnach. Na to zgodzić się oczywiście nie mogli. Przecież byli normalnymi, rozsądnymi mężczyznami. Do tego z wywiadu wojskowego. Z nich to są jeszcze te łajzy. Takich leni trzeba szukać. Im nawet latać się nie chce, nie mówiąc już o bieganiu...Nawet wyobrazić sobie to było trudno.

Siergiej był taki sam. W to, że polscy oficerowie wywiadu mogą różnić się w tym od naszych, bardzo wątpił. No może ciut-ciut. Może wagą lub rozmiarem buta, ale na pewno więcej w niczym. Wszak wywiad to nie zawód, to diagnoza. Którą dają raz i na całe życie. Dokładnie tak samo przeziębienie nie może być amerykańskim lub francuskim. Przeziębienie jest nawet w Afryce przeziębieniem. O czym Siergiej przekonał się tego samego wieczoru.

I zrobił jeszcze jedno odkrycie: w czym jednak różnią się oficerowi z wojsk różnych państw. Nie chodzi tu bynajmniej o uniform, w który są ubrani, raczej o ich dobrobyt, status społeczny, ale przede wszystkim o tradycje. Za kilka dni Siergiej zapytał Miszę dlaczego polscy oficerowie tak mocno różnią się od rosyjskich. Odpowiedź padła natychmiast:

- Jak mówił jeden wielki mędrzec, nie daj to Bóg żyć w czasach wielkich zmian. A propos, miał na imię Konfucjusz, pewnie pan słyszał o nim. W waszym kraju brakuje stabilności. Przez okres nie całych stu lat mieliście w historii i rosyjskich oficerów, i dowódców Armii Czerwonej, i radzieckich oficerów, a teraz znów rosyjskich. Ciągle żyjecie w czasach przemian. My natomiast zawsze mieliśmy tylko jednych oficerów - oficerów Wojska Polskiego. Tym wszystko jest wytłumaczone.

Trzeba było słyszeć ton jego głosu w tym momencie. Było słychać jak on jest dumnym z tego i to wywoływało wielki szacunek do niego. Tu było nad czym zamyślić się.

Siegiej był zawsze dumny ze swego zawodu. Kochał mundur wojskowy, chociaż chodził zazwyczaj ubrany po cywilnemu. Gdzieś w archiwach państwowych były przechowywane rozporządzenia o nagrodzeniu go medalem "Za odwagę" i odznaczeniem "Krasnoj zwiezdy". W szafie gdzieś jeszcze walały się inne odznaki. Między innymi i zagraniczne. Jednak nosić te wszystkie nagrody wstydził się. W Moskwie w tamtych czasach nie zbyt przychylnie patrzyli na ludzi w wojskowym mundurze. Uczestników II wojny światowej nazywano kombatantami, a uczestników wojny w Afganistanie okupantami. Czasami internacjonalistami, co według obecnego prawa znaczyło "kombatanci drugiego gatunku". A czym że się różni pierwsza wojna od drugiej? Wojny mogą mieć różne cele, rożne przyczyny. Mogą być wyzwalającymi lub okupacyjnymi. Lecz zranienia odłamkami pocisku lub amputowane nogi wyglądają tak samo w dowolnej wojnie. Kule nad głowami żołnierzy i oficerów również tak samo świszczą na polu walki. Jednak państwo potrafi rozdzielić uczestników różnych wojen na kombatantów pierwszego, drugiego i trzeciego gatunku. Ze wszystkimi następstwami z tego wynikającymi .

Po kilku zranieniach Siergiej dosyć długo nie mógł chodzić. Nie potrzebował pomocy od swego kraju, potrzebował odrobinę uwagi. Może jakaś pocztówka na święta. Może dobre słowo czasami. Jednakże o Afgańczykach (tak nazywano w Rosji uczestników wojny w Afganistanie) woleli wszyscy zapomnieć. To dotyczyło nie tylko jego osoby, wielu innych również. Jakby byli jakąś plagą lub hańbą. Jak żyją teraz ci ludzie nikogo w państwie zupełnie nie interesowało. Ich wykorzystano kolejny raz, potem jak zawsze zdradzono i zapomniano. Co było absolutnie niezrozumiałe i przykre.

Właśnie dlatego chciał przyjechać do Polski, kraju gdzie słowa "oficer Wojska Polskiego" mówiono z dumą. Siergiej zazdrościł tym oficerom. I jednocześnie był z nich dumny.

Teraz przytoczę jego opowieść o swojej delegacji do Wrocławia.

ROZDZIAŁ 4

Pierwszego dnia od razu zostałem przedstawiony dowódcy kompanii kursantów, był nim major Krzysztof Galant. Z członków jego jednostki był uformowany mój oddział szkoleniowy. Dwadzieścia osób pod dowództwem kapitana Krzysztofa Klupy były oddane do mojej dyspozycji. Dodatkowo tłumacz kapitan Misza, Misza Jabłoński. Żeby nie pomylić kapitana i majora o takim samym imieniu, postanowiłem dowódcę jednostki nazywać Krzysztof Starszy, a przełożonego mojego szkoleniowego oddziału Junior (młodszy). Nie byłem zbyt oryginalny, ale pracować z dwoma Krzysztofami na raz uważałem za dobry omen. Oprócz tego chłopaki podobali mi się od pierwszego wejrzenia. Miałem zadziwiające wrażenie jak bym wreszcie trafił do domu, a ich znał całe życie. Możliwe nawet, że nie tylko to życie, a i poprzednie, w którym na pewno też byliśmy przyjaciółmi.

Przygotować w pół roku dowódców jednostek do zadań specjalnych na wzór podobnych do oddziałów GRU (Rosyjski Główny Zarząd Wywiadu Wojskowego) było niewykonalnym zadaniem. Do tego są potrzebne nie lata, a całe pokolenia. Przecież są rzeczy, których nauczyć wręcz nie można, one są wyssane z mlekiem matki. Są zdobywane w czasie dziecięcych zabaw w Indian, w grach z piłką, w bitwach na śnieżki. W wielodniowych wyprawach nastolatków, w letnich obozach sportowo-obronnych. Mogłem w takim przypadku tylko pokazać ogólne tendencje ich kształcenia i dać kilka wskazówek.

Oddziały do zadań specjalnych są wysyłane daleko na tyły przeciwnika jeszcze przed rozpoczęciem działań wojennych. Prowadzą nie tylko wywiadowczo-dywersyjne operacje, ale cały szereg innych zazwyczaj bardziej złożonych zadań. Zbyt szeroki wachlarz tych zadań trochę komplikował mi sytuację, lecz z drugiej strony określał kierunek przyszłej pracy.

Po pierwsze, trzeba było nauczyć kursantów podstawowego przeżycia w różnych warunkach. Tego, czego uczą skautów. Sposobów poruszania się, zbudowania ukrycia, maskowania się i znajdowania pożywienia wszędzie.

Po drugie, nauczyć ich tego, czego nie wolno robić na tyłach wroga. A mianowicie, nie wolno używać broni palnej, nie wolno unieszkodliwiać wartowników, zdobywać ich technikę i amunicję przeciwnika. Tych żołnierzy nazywają zjawami (duchami), a wiadomo, że zjawy nie robią nic podobnego. Zjawy w ogóle nikt nie widział na oczy. Właśnie oto chodzi.

I po trzecie, nauczyć ich tego, do czego byli jednak stworzeni. Nauczyć unieszkodliwiać wartę, porywać technikę i amunicję, organizować dywersje na obiekty wojskowe i przemysłowe. Jednak lepiej, żeby ślady tych dywersji prowadziły do lokalnych partyzantów lub grup oporu. Najważniejsze w tym wszystkim, nie pozostawiać żadnych śladów pracy oddziału do zadań specjalnych. To tak zwane otwarte działania, które wchodzą w zakres grup wywiadowczo-dywersyjnych. Najważniejszym było nauczyć chłopaków organizacji i przeprowadzania ukrytych działań. Przecież właśnie do tego są stworzone grupy specnazu GRU.

Radziecki specnaz tradycyjnie był uważany za jeden z najlepszych na świecie. Dlatego Polacy bardzo chętnie korzystali z jego doświadczenia i systemu szkoleń. Metodyka pracy też ich interesowała. Zabawne, że system szkolenia polskich grup wywiadowczych w czymś był podobny do naszego. Chociaż akurat w tym nie widziałem nic zadziwiającego. Przyczyną był nie tylko kiedyś wspólny dla naszych krajów Układ Warszawski. Są rzeczy, które starannie ukrywa się nie tylko przed sąsiadami, a nawet przyjaciółmi. Po prostu mieliśmy wspólne korzenie. Odniosłem nawet wrażenie, że Polacy przechowali je bardziej troskliwie niż my.

Korzenie te pochodziły jeszcze z czasów Ławry Troicko-Siergijewskiej (założony przez Siergieja Radoneżskiego w 1345 męski klasztor prawosławny (ławra), przyp. tłum.), kiedy to klasztory i pustelnie były nie tylko twierdzą duchów, lecz również i szkołą sztuk walki. Tajemnice tych szkół były zapieczętowane siedmioma pieczęciami. Jednak trudno schować szydło w worku. Współczesnych zadziwiała czasami szybkość poruszania się mnichów, jak by nie patrzeć na to, że ich pustelnie znajdowały się na odludziu, w gęstwinach lasu lub na mokradłach, gdzie było sporo rozbójników, nie mówiąc już o dzikich zwierzętach. Poruszali się bez zapasów wyżywienia, bez obciążenia zbytnimi rzeczami. Zadziwiała zręczność mnichów i dzielność nie tyle w sprawach duchowych ile w sprawach walecznych. Przypomnijcie sobie legendarne postacie zakonników, którzy walczyli nie tylko modlitwą i słowem, ale i mieczem. Nawet czasami gołymi rękoma i tym, co akurat im wpadło w rękę. Bez zbroi i broni, lecz z mistrzostwem i prawdziwym profesjonalizmem. Oni stwarzali schroniska dla sierot i potrzebujących. Otwierali drzwi klasztorów dla podróżnych, wojowników, którzy zaprzestali walki i pokutujących rozbójników. Ogrzewali tam spragnione dusze i kierowali je na słuszną drogę. Co znaczyło wkładanie miecza i kopii w pewne i mocne ręce nowych współwyznawców. Bo nie wypada samym braciszkom chodzić na wojnę, są od tego i inni, którym trzeba tylko wskazać kierunek. Prawdziwa władza zawsze pozostaje niezauważalną.

Na przykład w Rosji pod koniec wieku dziewiętnastego sekrety mnichów były przechowywane w stanicach kozackich. Oczywiście nie we wszystkich, ale w niektórych jak i dawniej uczono młodzież walki jednocześnie dwoma szablami. Trenowano i specjalną technikę zbliżenia się do przeciwnika, który strzela do ciebie, trochę później to będą nazywać techniką wahadła.

W czasach pierwszej wojny światowej z tych kozaków będą uformowane specjalne jednostki do zadań specjalnych. Po rewolucji i wojnie domowej z niektórych takich oddziałów będą utworzone pierwsze nasze wojska do zadań specjalnych. Wielu jednak emigruje przeważnie do Polski, Francji i Niemiec. Wówczas w systemach szkoleniowych tych państw pojawią się i rosyjskie korzenie. Przecież byli oficerowie rosyjskiej armii będą przyjęci jako wykładowcy i instruktorzy.

Zauważyłem również w programie studiów Wyższej Szkoły Oficerskiej imienia Tadeusza Kościuszki także wpływy oficerów z pierwszej fali emigrantów. Tych wpływów nie zniszczyły lata wspólnej walki Wojska Polskiego i radzieckiej Armii Czerwonej przeciwko Niemcom w trakcie drugiej wojny światowej, ani lata bycia razem w Układzie Warszawskim.

Poczułem to pierwszego dnia. Nawet nie dlatego, że moje zapoznanie się z kursantami odbyło się niedaleko skoczni spadochronowej w trakcie skoków. Podobne zasady panowały w jednej znanej mi oficerskiej szkole, która była utworzona w dalekim 1943 roku pod Riazaniem. Tu zawsze młodzież była trochę inna. W dawnych czasach tutaj mieszkali najbardziej odważni wojownicy, jak by teraz powiedziano "bez hamulców". Przecież normalny człowiek nie może marzyć o służbie w jednostkach desantowych, a w tym mieście istniała Wyższa Szkoła Oficerska Powietrznych Wojsk Desantowych. Myślę, że we Wrocławiu było podobnie. Chociaż w dzisiejszych czasach skocznia spadochronowa była raczej pamiątką po tamtych pierwszych latach istnienia szkoły niż współczesnym wymogiem.

Nawet to, że przy uczelni była jedna z najlepszych w Polsce szkół jazdy konnej, nie decydowało o podobieństwie. Chociaż kursanci co tydzień zdawali egzaminy z ujeżdżania. Jednak było coś jeszcze innego. Coś, było w powietrzu, coś nieuchwytnego w relacjach pomiędzy kursantami i oficerami. Jakieś drobnostki w programie nauczania, w systemie przygotowawczym i wychowawczym. To było niewytłumaczalne, ale jednocześnie dokładnie wyczuwało się połączenie tych epok i pokoleń żołnierzy, współczesnej Polski i Rosji sprzed rewolucji październikowej. Jakby gdzieś obok stali i dobrotliwie uśmiechali się pierwsi wojownicy-mnisi i kozacy z tamtych jednostek. A polscy kursanci po skokach ze skoczni spadochroniarskiej poprawiali na ich oczach swoje konfederatki z orłami zamiast kokard armii rosyjskiej. To było zadziwiające uczucie!

Krzysztof Galant zapytał mnie , czy nie mam chęci również skoczyć razem z nimi. Uśmiałem się i uprzejmie odmówiłem, bo przecież od dawna nawet z łóżka nie skoczę. W życiu każdego człowieka następuje okres, kiedy on rozumie, że nikomu i niczego udowadniać już nie musi. Ani otoczeniu, ani samemu sobie. Dla mnie ten okres nastąpił razem z moim przyjściem na świat. Do tego zawsze bałem się wysokości. I nigdy nie byłem bohaterem.

Zostałem przedstawiony przez dowódcę kompanii mojej grupie szkoleniowej. Bez laski, która została w hotelu, wyglądałem całkiem miło, całkiem nie groźnie. Jednak chłopaki byli z czwartego roku studiów i dobrze rozumieli, ze mili i dobrzy instruktorzy grup wywiadowczych nie istnieją w przyrodzie. Cała ich ta miękkość i dobroć jest tylko zwykłym kamuflażem. W ich oczach zauważyłem lekką ciekawość w stosunku do mojej osoby. Ale więcej było smutku. Nikt nie ma wątpliwości, że nowy instruktor to zawsze nowy ból głowy. I dodatkowy wysiłek. Kto by się cieszył z tego powodu.

Zadano mi kilka zwykłych elementarnych pytań. Coś w rodzaju, czy w woltach mierzą napięcie elektryczne. Misza tłumaczył mi z polskiego, a ja odpowiadałem: "Możliwe, że w woltach". Misza znów tłumaczył. Nic szczególnego i osobistego. Zwykła uprzejmość. Bardzo mnie cieszyło, że w wywiadzie nie jest przyjęta zbytnia ciekawość. Jeśli kursanci zaczęliby mnie przepytywać z poważniejszych tematów, to od razu bym oblał ten egzamin. To się nazywa cechą zawodową, bo wywiad potrafi dobrze zadawać pytania, jednakże z odpowiedziami jest znacznie gorzej. W innych warunkach mogłem nawet stać się bohaterem. Wrogowie by mnie torturowali, próbując dowiedzieć się jakichś tajemnic wojskowych, a ja bym milczał. Milczałbym, bo po prostu nie znam żadnej tajemnicy. Ja w ogóle mało co wiem. Chociaż na uczelni zawsze wykładowcy nam powtarzali, że trzeba uczyć się lepiej, żeby później było co opowiadać wrogowi. Lecz my stawialiśmy mężny opór wiedzy. Nikt nie mówił, że wrogom pójdzie z nami łatwo.

Jednak w warunkach teraźniejszych byłem instruktorem. Zwykłym instruktorem z wywiadu wojskowego, który mało co umiał i praktycznie nic nie wiedział. Dowódca zapowiedział jutrzejsze spotkanie z kursantami po południu, na którym zapoznamy się bliżej. Chłopaki wrócili do skoków, a my razem z Galantem i Miszą poszliśmy do stołówki dla oficerów. Objawiono mi, że po kolacji czeka mnie pierwszy poważny egzamin. Kiedy to usłyszałem, nie uwierzyłem własnym uszom.

- Jaki egzamin? Ja jestem bardzo dobrym instruktorem. Na tyle ekstra klasy, że lepiej tego nawet nie sprawdzać,- starałem się mówić polskimi słowami, przekręcając je niemiłosiernie, myśląc, że tak będzie łatwiej Miszy przetłumaczyć. Zdawać jakiekolwiek egzaminy nie miałem żadnej ochoty.

Dowódca jednostki miło się uśmiechnął.

- U nas wszyscy instruktorzy zdają egzaminy. Nawet ci ekstra klasy.

Trochę zauważyłem żartobliwe nutki w jego głosie. Niech go diabli wezmą, tego Krzysztofa razem z jego żartami!

Jego odpowiedz zasmuciła mnie. Krzysztof od razu mnie zapewnił, że to w cale nie egzamin. Raczej zajęcia zapoznawcze pierwszego stopnia. Całkiem straciwszy humor zapytałem:

- Co będę musiał robić?

Tak naprawdę jego odpowiedź w ogóle mnie już nie interesowała. Wątpiłem, że będą wymagać zrobienia czegoś skomplikowanego. Jestem prawie z drogi, więc nie powinni mnie zbytnio obciążyć. Coś raczej prostszego. Na przykład, poproszą zastrzelić się. Misza powiedział:

- Nic szczególnego. Trzeba będzie po prostu przejechać się konno.

Myślę, ze w tym miejscu on pomylił się w tłumaczeniu. Pomyślałem, że to taki żarcik miejscowy dla nowych instruktorów. Na pewno nie ma żadnego konia, i już na pewno nie trzeba nim nigdzie jechać. Tym bardziej wieczorem. Na dworze już zapadał zmierzch. Może jest tu jakaś knajpa o nazwie "Koń". A wyraz "pojeździć konno" znaczy w miejscowym żargonie po prostu napić się. Dobrze napić się. Możliwe, że tu chodziło o taką ilość alkoholu wypitego przez noc, że jakoś to u miejscowych kojarzyło się z koniem i jego potrzebami picia. Wszystko tak sobie ładnie wytłumaczyłem i przerażenie, które mnie opanowało tylko przy jednym napomknięciu słowa "koń", minęło. Nawet zacząłem odrobinę uśmiechać się, jeżeli ten przestraszony grymas można było nazwać uśmiechem.

Jednego tylko nie rozumiałem. Żarty żartami, ale dokąd chłopaki mnie prowadzą nie pojmowałem. Do miasta szło się w zupełnie inną stronę.

Podeszliśmy do niedużego ogrodzenia, gdzie już stało kilku oficerów. Obok znajdowały się konie. Osiodłane konie, co mi się od razu nie spodobało. Jeden po drugim oficerowie wskakiwali na siodło i w mknięciu oka znikali w kierunku ciemnego lasu znajdującego się nieopodal. Możliwe, że wszyscy oni byli samobójcami-kamikadze.

Dalej wszystko się działo jak we śnie. Bynajmniej nie był to sen z rodzaju romantycznych, który przychodzi nad ranem, kiedy leżycie w łóżku obok ukochanej dziewczyny. To był zwykły koszmar. Zresztą jak zawsze w moim życiu.

Mnie podprowadzono do niezwykle pięknego gniadego konia. Nawet o zmierzchu było widać jak błyszczą jego czarna grzywa i ogon. Wytłumaczono mi, że teraz on jest mój. I że można już wskakiwać na siodło. Te słowa "już można" zabrzmiały jak wyrok. Misza powiedział, że ogier ma na imię Lekki, co znaczy lekki po polsku. To było wręcz znakomicie! Jak fajnie było wiedzieć, że twoją śmierć zwą Lekki. Możliwe i sama śmierć teraz będzie lekką. To mnie ucieszyło, reszta - zdecydowanie nie.

Wyobraźcie sobie tylko. Gdzieś tam czekał w ciemności gęsty las. Lekki zadziornie spoglądał na mnie swoim okiem. Intuicja nie wiedzieć czemu mi podpowiadała, że nie będę jeździć na tym pięknym rumaku po łące. Niestety moja intuicja zawsze miała racje w podobnych sytuacjach. Już prawie całkiem zrobiło się ciemno. Był ciepły letni wieczór. Jednak mnie ciepło nie było. Całkowicie nie znałem otaczającego terenu, nawet nie wiedziałem jakie zadanie mam wykonać. Przede mną stał zupełnie nieznajomy mi koń. Wszystko razem wzięte nie podobało mi się w cale.

Któregoś razu dawno temu siedziałem w siodle. Na drugim roku studiów mieliśmy wycieczkę do pułku kawalerii gdzieś pod Kalinincem. Tak zwaną bazę Studia Mosfilmu (moskiewskie studio filmowe). Ojciec mego kumpla był dowódcą tego pułku. Robiliśmy sobie zdjęcia z końmi, nawet odważyliśmy się ich dosiąść. Dobrze pamiętam, jakie to było straszne - siedzieć na nieruchomym koniu. Nawet nie mogłem sobie wyobrazić, jakie to będzie przerażające, kiedy ten koń zacznie się ruszać.

Prawdę mówiąc w Afganistanie często zdarzało mi się jeździć na małym, ale bardzo rozumnym szarym osiołku o nie zbyt przyzwoitym imieniu Huaj Su. Nazwano go tak na cześć jednego malarza ze starożytnych Chin. Siedząc na jego grzbiecie prawie powłóczyłem nogami po ziemi. I zupełnie nie bałem się. Mój afgański nauczyciel często powtarzał, że podchodząc do osiołka trzeba z nim rozmawiać, nie głośno i spokojnie. Wtedy on zauważy ciebie z daleka i nie przestraszy się. Podchodząc do Lekkiego też gadałem. Wspominając wszystkich świętych, przeklinając swój los i jeszcze coś w esperanto. Tylko mi brakowało go wystraszyć! Przestraszony ogier i przerażony na śmierć jeździec to byłoby już za wiele. Chociaż kiedy podszedłem bliżej zauważyłem, że Lekki miał bardzo dobre oczy i spokojne spojrzenie. Tylko wyraz ich był odrobinę szelmowski. Ale żadnego strachu nie zauważyłem.

Trochę mnie to uspokoiło. Pogłaskałem jego chytry pysk. Sprawdziłem siodło. Próbowałem siebie przekonać, że to po prostu Huaj Su, tyle że odrobinę wyrośnięty. I dopóki nie zrobiło mi się całkiem niedobrze, włożyłem nogę w strzemię i wskoczyłem na siodło. Myślę, że zrobiłem to mniej więcej z gracją karalucha w ciąży wskakującego na przeszkodę. Jednak to już nie było istotnym. Siedziałem w siodle.

W tym momencie do mnie podszedł Krzysztof i podał jakieś metalowe pudełko, odbiornik z anteną i słuchawkami. I jeszcze jakąś karteczkę. Coś powiedział po polsku i Misza przetłumaczył:

- W lesie znajdują się dwa nadajniki. Trzeba je znaleźć. Tu jest odbiornik. Ma pan na wszystko godzinę. Jeżeli nie zmieści się pan w tym czasie, następnym razem będą trzy punkty kontrolne. Powodzenia! I proszę się nie spóźnić.

Wiedziałem, że aż tak długo nie będą na mnie czekać. Moja śmierć nastąpi znacznie szybciej. Patrząc jak radośnie bije kopytem o ziemię Lekki, ani chwili w to nie wątpiłem. Jednak wolałbym, żeby Krzysztof chociażby z pobudek humanitarnych przyniósłby mi nie odbiornik, a pistolet z jednym nabojem. Ciekawiło mnie, co było w tym metalowym pudełku. Dla broni zbyt małe, nawet na najmniejszy pistolet. Jednak Krzysztof nic nie powiedział o jego przeznaczeniu. Wolałem nie pytać, bo na pewno nie było tam nic dobrego. Włożyłem pudełko do kieszeni kurtki i od razu zapomniałem o jego istnieniu.

Krzysztof spojrzał na zegarek, gdzieś z ciemności usłyszałem nieznajomy głos. Misza przysunął się bliżej.

- Już czas. Powodzenia! - i dodał szeptem. - Proszę się nie bać, Lekki dobrze wyczuwa gabaryty.

Ruszyłem w stronę lasu. Prawda, znając życie nie dowierzałem całkowicie słowom Miszy i mocniej przylgnąłem do szyi Lekkiego. Możliwe, że on całkiem nieźle wyczuwał wymiary, ale na pewno tylko swoje. Pierwsza gruba gałąź przemknęła nad moją głową i potwierdziła moje przepuszczenia. Lekki dobrze wyczuwał tylko swój gabaryt.

Od początku wiedziałem, że znalezienie dwóch nadajników nie mogło być egzaminem. Raczej mi to wyglądało na zajęcie zapoznawcze. Proste i gustowne. Trzeba znaleźć w lesie ukryte punkty kontrolne, trzymając się wymaganego kierunku, szybciutko objechać trasę na dobrym rumaku. Oczywiście wrócić z powrotem i zmieścić się w żądanym czasie. Bułka z masłem!

Kiedyś w dzieciństwie czytałem o specjalnych polowaniach, które urządzano dla rosyjskich oficerów kawalerii jeszcze do rewolucji. To był program obowiązkowy w nauce nie tylko dla kawalerii, również dla oficerów Sztabu Generalnego, do którego należała elita rosyjskiego wywiadu. Zdolność utrzymania się w siodle przy polowaniu na zwierzynę była wysoko cenioną. Ale jeszcze bardziej doceniali zdolność pokonania różnych przeszkód. Uważano, że psy myśliwskie w ferworze pogoni nie uznają ani lasów, ani bagien, ani wąwozów. Jednak nie każda zwierzyna potrafi przeskoczyć dwumetrowe ogrodzenie lub rzucić się do jeziora. To znaczy psy i myśliwi nie potrzebowali tego. Innymi słowy, dzikie zwierzę było bardziej humanitarne w stosunku do myśliwych. Nie wybierało przeszkód nie do pokonania. Co prawda zupełnie nie zmniejszało to ryzyka i niebezpieczeństwa dla jeźdźców w trakcie pogoni. Wystarczyło im istniejących przeszkód do złamania rąk, nóg, a nawet i skręcenia karku.

Później te polowania ułatwili. Żeby zostawić ślad dzikiego zwierza dla psów, myśliwi ciągnęli za sobą na długich sznurach kawałki mięsa nasączone lisimi odchodami. Przy tym oczywiście wybierali drogę nie tak ciężką, z minimalną ilością przeszkód. Po rewolucji nie praktykowano już takich polowań. Jednak za parę dziesięcioleci wśród zabaw, nazywanych w Rosji sportami obronnymi, pojawiła się gra zwana "polowanie na lisa". Gdzieś w lesie ukrywano włączone nadajniki. Sportowcy za pomocą odbiorników musieli znaleźć te punkty i potwierdzić podpisem obecność, a później wrócić do mety. Zwyciężał ten, kto znalazł wszystkie nadajniki w najkrótszym czasie. Przy tym niektóre z tych punktów specjalnie wystawiane były za przeszkodą, którą można było ominąć, ale szybciej było pokonać. To mogło być i rzeka, i jezioro, i wąwóz, i ogrodzenie. Dosyć ciekawa była ta gra.

Ze starych polowań nic nie pozostało. W maneżu sportowcy i po prostu chętni jeździli konno, trenowali skoki. Na hipodromach odbywały się wyścigi. W pułkach kawalerii żołnierzy szkolono w ujeżdżaniu, robieniu gimnastycznych figur w trakcie jazdy konno. To pięknie wyglądało na występach pokazowych dla różnych delegacji. Jednak to już było nie to samo.

Czego nie można powiedzieć o polakach. Oni posunęli się jeszcze dalej, połączyli "polowanie na lisa" i ujeżdżanie, co było znacznie lepszym nawet od polowania. Inaczej bym nie nazwał zajęcia, na którym teraz próbowałem nie złamać sobie karku.

Wykonać samo zadanie nie było trudnym. Znacznie trudniejszym było utrzymać się na Lekkim, uchylając się przed gałęziami, które próbowały mnie na różne sposoby wyrzucić z siodła, lub chociaż pozbawić wzroku. Tu akurat sobie przypomniałem o przeklętym odbiorniku. Okazuje się, że miałem jeszcze zmierzać w określonym kierunku, o czym zupełnie zapomniałem próbując utrzymać się w siodle.

Wydawało mi się, że Lekki czuł zwierzęcą wręcz przyjemność z tego spaceru po nocnym lesie. Koń wybierał najbardziej gęste zarośla i najgrubsze gałęzie, które świstały nad moją głową. Przy tym szedł równym kłusem, jednocześnie stawiając jedną przednia i jedną tylną nogę. Jednym słowem popisywał się na maksa. Chociaż osobiście miałem wrażenie, że raczej znęcał się nad biednym jeźdźcem. Wszystkimi swoimi rozbitymi wnętrznościami czułem, że Lekki po prostu podziwia sam siebie. Im bardziej podziwia tym bardziej popisuje się.

Oprócz tego bardzo chciałem wiedzieć dokąd w końcu jedziemy. Na razie to wyglądało na zwykłą przejażdżkę. Jednak pamiętając o zadaniu ściągnąłem wodze i zatrzymałem ogiera. Nie można powiedzieć, że on stanął jak wryty, jednak po małej szamotaninie, Lekki zatrzymał się mimo że fuknął okazując niezadowolenie. W końcu on musi wiedzieć, kto tu rządzi.

Jeszcze kilka chwil mi zajęło zajmowanie się odbiornikiem. Jak myślałem, jechaliśmy w zupełnie inną stronę. Teraz jednak miałem wszystko pod kontrolą. Znałem kierunek, miałem środek transportu i punkty kontrolne. Pozostało tylko je odnaleźć.

Nagle doznałem olśnienia. Pojąłem, w czym jest tajny, ukryty sens tego ćwiczenia. Masochizm! I jak ja wcześnie na to nie wpadłem! Jak by inaczej można nazwać "polowanie na lisa", kiedy oprócz przemieszczania się w terenie, pokonania różnych przeszkód, trzeba było nie tylko znaleźć nadajniki, ale jeszcze doprowadzić tam konia, stawiającego czynny opór. Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że Lekki dobrowolnie nie pojedzie w wymaganym kierunku. Wystarczyło tylko spojrzeć na jego szelmowską mordę. Moja wyobraźnia już mi podsuwała obrazki jak taszczę na swoich plecach tego uparciucha przez rzeki, jeziora, wąwozy i przeszkody.

Mając takiego pomocnika miałem mało szans na znalezienie punktów kontrolnych. Lecz ani przez moment nie wątpiłem w to, że żywy lub martwy Lekki pójdzie tam, gdzie mu wskażę. Przecież jestem na wierzchołku ewolucji! Jestem człowiekiem, królem wszystkich zwierząt, koni i świstaków. A on jest tylko zwykłym koniem.

Trzeba było działać, więc zapomniałem o swoim strachu. Patrząc mu prosto w oczy, pewnym i spokojnym głosem powiedziałem, że więcej nie będę tolerować żadnej samowoli. Koń powinien czuć władzę jeźdźca nad nim, który jest pewien swoich sił w niezależności od otaczających go warunków. Może walić się cały świat, ale tu i teraz jeźdźca jest królem i bogiem dla konia. I niech sobie nie myśli, że boję się go. Zgadza się, boję, ale niech o tym nie myśli.

Jesteśmy w pracy, nie na spacerku. Nie będzie więcej żadnego kłusa, dalej jedziemy galopem (nawet nie wiedziałem skąd znam takie słowa). Pokazałem ręką kierunek i bezmyślnie z całej mocy ścisnąłem mu boki.

Na jego miejscu chyba bym stanął dęba. Na moje szczęście każdy z nas był na swoim miejscu i Lekki wszystko zrozumiał należycie. On koń, ja człowiek, a znaczy się jego pan, więc trzeba mnie słuchać. Co też on i zrobił.

Ogier całym pędem wpadł w najbliższe zarośla. Prawdę mówiąc, wybrał trochę inny kierunek niż mu wskazałem. Jednak w jednym mnie usłuchał, szedł teraz galopem. To było moje pierwsze zwycięstwo. Dlatego warto było żyć. Chociaż sądząc po wszystkim żyć mi pozostało nie długo. Gałęzie zaciekle chłostały mnie z całej siły i ze wszystkich stron. To był koszmar. One były jak żywe, jakby całą wieczność czekały w zaczarowanym lesie na jeźdźca, z którym można się zabawić. I tu zjawiam się ja, teraz miały taką zabawę, że hej. Las był ogromny i trzeba było coś robić. Ściągnąłem wodze.

Nagle przypomniał mi się mój mały przyjaciel. Mały szary osiołek Huaj Su. Przypomniałem sobie jak pierwszy raz mnie zawiózł ma wierzchołek niedużej, ale całkiem sympatycznej góry, która miała 1641 metrów wysokości i znajdowała się w rejonie Parwan w Afganistanie. Zawiózł mnie tam nie po ścieżce, gdzie zwykli chodzić ludzie, ale drogą, którą wybrał sam. Nie była najkrótszą, ale na pewno najłatwiejsza. Wtedy po raz pierwszy zwątpiłem, że człowiek jest na szczycie ewolucji. Od tamtego czasu wątpiłem w to coraz bardziej i miałem ku temu powody.

Teraz, żeby przeżyć w czarodziejskim lesie, trzeba było szybko podejmować decyzję. Spróbowałem przekonać swego ogiera korzyścią.

Dla tego nachyliłem do jego ucha i powiedziałem, że dziś jesteśmy partnerami. I że gdzieś w tym lesie czekają na nas młode i piękne klacze. Musimy je tylko znaleźć.

W zasadzie nie oszukiwałem go. To była mała strategiczna zagrywka. Domniemałem, że jak na pierwszy raz Polacy pewnie nie ustawili nadajników zbyt daleko, bo dobrze wiedzieli, że w naszym wojsku od dawna nie ma takich egzaminów. Czyli zdać go celująco nie miałem szans.

Z tego samego powodu pomyślałem, że nie mogą ukryć punktów kontrolnych za poważnymi przeszkodami, bo nie wiedzieli czy potrafię pływać i nie mogli ryzykować, że skręcę gdzieś w wąwozie kark. Pewnie po prostu umieścili nadajniki w lesie.

Jeszcze przypuszczałem, że na punkty chłopacy wyjechali konno, przecież nie na piechotę przez las chodzili. To dało nam z Lekkim szanse. Nie dużą, ale jednak.

Nie oszukiwałem swego ogiera. Powiedziałem mu, że jeżeli on je znajdzie to wszystkie klacze są jego. Ja ich nie potrzebuje, mi wystarczą ludzie. Zaufałem jego instynktowi i wierzyłem, że on je znajdzie znacznie szybciej niż odbiornik. Przekonałem go o istnieniu tylko dwóch możliwości albo całą noc jeździ po krzakach ze mną na karku albo sam znajduje drogę do swoich. Miał do wyboru klacze lub mnie i miałem nadzieje, że wybierze dobrze. Na dodatek w zanadrzu miałem jeszcze jeden bardzo przekonywujący argument. Lekki zupełnie nie znał mnie i nie wiedział co ja jem, kiedy zgłodnieje. Kiedy mnie dopadnie głód w ciemnym i strasznym lesie. Lecz mógł domniemać, że bardzo lubię koni. Oczywiście kompletnie nie potrafię na nich jeździć, lecz możliwie nieźle umiem przyrządzić z nich coś smacznego. Więc proponowałem mu nie kusić losu i nie wystawiać moją cierpliwość na próbę. Chociaż na razie wolałem nie wspominać mu o szaszłyku z koniny.

Nachyliłem się niżej, do samego jego ucha i szepnąłem tylko parę słów:

- Klacze, młode, piękne i gorące klacze czekają na ciebie. Znajdź je. I wszystkie będą twoje.

Nie wiem czy Lekki rozumiał po rosyjsku, ale teraz już nie musiałem ściskać mu boków. Byłem sto procent przekonany, że wyprowadzi mnie do ludzi. A siebie do innych koni. Trzeba tylko odrobinę kontrolować na odbiorniku, żeby wyprowadził mnie do tych ludzi, których ja potrzebowałem. Lekki teraz już bez pośpiechu skierował się ku niedużej polanie. Nie przeszkadzałem mu, bo kierunek był słuszny do pierwszego punktu kontrolnego.

Nadajnik rzeczywiście znajdował się na polanie. Dwaj Polacy bezszelestnie wyłonili się z ciemności, coś powiedzieli i potem pokazali gestami. Domyśliłem się, że chodzi o karteczkę, którą mi dał Krzysztof. Nie schodząc z konia, podałem ją. Świecąc sobie latarką, zaznaczyli tam czas, później skierowali światło na mnie.

- Czy pan jest Rosjaninem?- usłyszałem zdziwiony głos. Pewnie w tym lesie oni byli gotowi spotkać kogokolwiek. Ufoludka, goblina czy trola, ale nie rosyjskiego kawalerzystę z odbiornikiem.

Jeden z nich coś powiedział, z czego zrozumiałem tylko dwa słowa - Matka Boska. Potem on klepnął Lekkiego, który ze smutkiem spojrzawszy w stronę przywiązanych do drzewa koni, pokłusował dalej.

Nie wiem jakim cudem, czy przy pomocy słucha i węchu czy telepatii czy zwykłej końskiej magii, ale za około dziesięć minut Lekki znalazł i drugi punkt kontrolny. Ja po prostu starałem się mu w tym nie przeszkadzać.

Tu powtórzył się dokładnie ten sam scenariusz. Latarka, kontrolny czas i zdziwienie. No cóż, widocznie różne stwory można było spotkać tej nocy w lesie.

Droga z powrotem była już całkiem łatwa. Jeżeli kierunek na punkty kontrolne ja mogłem chociaż odrobinę kontrolować orientując się na dźwięk odbiornika, to na mecie nie było żadnego nadajnika, więc to znacznie ułatwiało zadanie. Nie wiedziałem jak znaleźć finisz, dla tego nawet nie próbowałem przeszkadzać Lekkiemu, absolutnie mu powierzając wybór drogi. Na pewno on już nie raz brał udział w podobnych jazdach. Las też znał wzdłuż i w poprzek. A już na pewno dobrze znał drogę do domu. Tylko od czasu do czasu zatrzymywałem go sprawdzając na odbiorniku czy punkty kontrolne pozostają z tyłu. Nie wiem dlaczego założyłem, że finisz powinien być gdzieś z przodu.

Na niebie wysoko pojawił się księżyc. W jego świetle dotarliśmy z Lekkim na metę. Ogier znów szedł swoim idiotycznym kłusem, a ja znów wyglądałem na nim jak ostatnia ofiara. Jednak było mu wszystko jedno, on był sławny i na niego czekały młode i piękne klacze, które teraz wszystkie należą tylko do niego. Lekki był szczęśliwy.

ROZDZIAŁ V

Krzysztof Galant pierwszym podszedł do mnie. Następnie podbiegł Misza. "Żwawo spełzłem" z konia. Zeskakiwać nawet nie próbowałem, bo wyszłoby to jeszcze śmieszniej. Siedząc na Lekkim oczywiście wyglądałem bardziej efektownie, lecz obawiałem się, że ogier zaciągnie mnie do swoich koleżanek, a ja nie będę mógł temu przeciwdziałać. Nie miałem najmniejszej ochoty pokazywać otoczeniu kto jest tak naprawdę przywódcą naszego tandemu. Ludzi często się mylą w ocenach, niech myślą, że to ja jestem głównym. Przekazałem wodze Miszy.

- Bardzo dobry koń. A najważniejsze, że dobrze wyczuwa gabaryty.

Jeszcze chciałem dodać, że jest bardzo posłusznym, mądrym i wesołym. Jednak Lekki stał jeszcze zbyt blisko i nie byłem pewny, czy on rozumie żarty, więc nie ryzykowałem i odszedłem dalej. Lecz Lekki był już myślami daleko, razem ze swoimi koleżankami za zagrodą. Ogier tylko spojrzał na mnie swoim dużym okiem. Zrozumiałem go bez słów, w razie potrzeby on jest gotów zapoznać mnie z nimi. Ale to nie tym razem, mój przyjacielu. Na dziś mam dosyć.

Oddałem Krzysztofowi karteczkę i odbiornik, które on wziął nawet nie spojrzawszy na nie, a tylko powiedział coś po polsku. Spojrzałem pytająco na tłumacza.

-Pięćdziesiąt minut, zadanie jest zaliczone.

Obojętnie wzruszyłem ramionami. Świat jest jednak piękny i pełen niespodzianek, tu jest możliwe wszystko. Nawet to, co całkiem jest niemożliwe. Misza dodał:

- Nie wiedzieliśmy, że pan tak dobrze jeździ konno. Kiedyś już pan miał taki egzamin?

- Nie, po raz pierwszy.

- Pierwszy raz miał pan egzamin z ujeżdżania? - w głosie Miszy usłyszałem szczere zdziwienie.

- Nie. Przecież mówię. Na koniu jeździłem po raz pierwszy.

Misza przetłumaczył moje słowa Krzysztofowi. Usłyszałem w ich głosach, że nie dowierzają mi i nie rozumieją dlaczego mówię nieprawdę. Niestety to była prawda. Jednak byłem zbyt zmęczony, żeby im wyjaśnić, że to nie ja jeździłem w nocnym lesie na ogierze. To Lekki zrobił mi przejażdżkę. Machnąłem im tylko ręką i poszedłem do hotelu.

J           ednak nie zrobiłem i paru kroków, kiedy ręka natknęła się w kieszeni na jakiś przedmiot. To było to samo metalowe pudełeczko dane mi na początku. Wyjąłem ja i podałem Miszy. Już miałem iść dalej, lecz ciekawość zwyciężyła i spytałem.

- Co to jest?

Misza spokojnie wziął pudełko, coś w nim wyłączył i schował go do kieszeni.

- To nadajnik. Myśleliśmy, że całą noc będziemy musieli szukać pana w lesie. My byliśmy pewni, że pan nie znajdzie drogi powrotnej, a tym bardziej punktów kontrolnych.

Dziwni ludzie z nich, myśleli, że potrafią mnie znaleźć w ciągu nocy. W czasie jednej jedynej nocy! Jeżeli bym zabłądził to już całkowicie. Mnie by i za tydzień z psami nie znaleźli. Kiedy zabłądzę bywam nieprzewidzialny. A jeśli by mnie dała schronienie jakaś ładna panienka to wtedy by w ogóle nie znaleźli. Nawet z psami. A już tym bardziej z jakimś tam nadajnikiem.

Misza odprowadził mnie do hotelu, a Krzysztof został aby czekać kiedy pozostali wrócą z lasu. W odróżnieniu od nich miałem tylko dwa punkty kontrolne, a nie trzy. Lecz czas wykazałem dobry, więc egzamin był zdany.

U moich drzwi pożegnałem się z Miszą, który zapowiedział, że wpadnie przed śniadaniem, a teraz życzył mi dobrej nocy.

Nie miałem sił umyć się. Nawet do łóżka nie miałem sił się dowlec. Dlatego nie próbowałem wykorzystywać tego, czego nie miałem, a wykorzystałem siły natury. Zazwyczaj w takiej sytuacji można wykorzystać siłę grawitacji, która zawsze znajdowała dla mnie punkty oparcia. A więcej nic nie potrzebowałem, żeby zasnąć.

Kiedy runąłem na podłogę nagle odkryłem, że jestem zdruzgotany, bolały mnie prawie wszystkie mięśni. Okazuje się, że obcowanie z Lekkim wyszło mi bokiem. Jak to się mówi, z kim się zadajesz tym i stajesz. Nie wiem czego nauczył się ode mnie Lekki, lecz ja całą noc czułem się koniem. Niestety nie młodym, pięknym ogierem, czułem się jak stara klacz. Nie mogłem zasnąć ani na brzuchu, a już tym bardziej na plecach. Można było spróbować spać jak koń, na stojąco, ale nogi już dawno mi odmówiły posłuszeństwa.

Trzeba było jakoś wykorzystać ten czas wymuszonej bezsenności i zająć siebie czymś, więc sięgnąłem po notes. Spać samemu to największe przestępstwo wobec ludzkości. Chociaż nie zbyt szanowałem ludzkość, jednak panujące zasady starałem się przestrzegać. Tym bardziej, że było w nich wiele zabawnego. Nie kradnij zbyt mało. Nie pożądaj zbyt wiele razy w ciągu jednej nocy. Nie śpi sam. W zasadzie wszystko było prawidłowo, więc starałem się nie spać w samotności. Zazwyczaj spałem z notesem.

Przed oczyma nadal miałem Lekkiego i nocny las. To był jakiś koszmar na jawie. I na czystej kartce same zaczęły pojawiać się pierwsze krzywo napisane słowa:

I`d like to fly... (Chciałbym polecieć)

Chciałbym polecieć na samolocie,

Lecz włóczę się rozbitym wozem.

I śmieją się nade mną nawet krowy,

Co żują trawę nie opodal.

Chciałbym polecieć ptakiem w niebo,

Lecz skrzypią koła mej furmanki,

Nie dając mi oderwać się od drogi,

Co cała kurzem przesiąknięta.

Ja marzę lecieć aż do krańca

W przestworzach nieba wysokiego,

Lecz moja klacz stanęła nagle

I patrzy na mój bat z wyrzutem.

No cóż ty miła moja robisz?!

Dlaczego stoisz? Wio! Do przodu!

I nadal włóczę się rozbitym wozem

Po letnich drogach,

Gdzie tak się marzy pięknie.

W ten sposób przekręcając się z boku na bok spędziłem całą noc. I dopiero przed samym świtem dopadł mnie krótki i niespokojny sen.

Śniła mi się moja uczelnia. Moja almamater - Moskiewska Wyższa Szkoła Oficerska Wojsk Lądowych imienia Wyższej Rady Federacji Rosyjskiej.

Od razu po Afganistanie skierowano mnie do Azji Środkowej, gdzie niedaleko od Ałma-Aty na brzegu pięknego jeziora trwało aktywne przygotowanie grupy dla udzielenia pomocy jednemu państwu gdzieś w Ameryce Środkowej. Może do likwidacji następstw jakieś powodzi, a może do pomocy w zebraniu niezwykle obfitych tegorocznych zbiorów kawy. Dokładnie nie wiem, ale i ja trafiłem do tej grupy.

Sądząc z przedmiotów, wykładanych nam w trakcie szkolenia, i biorąc pod uwagę życiorysy uczestników w tym dalekim kraju oprócz pomocy przy zbiorach kawy mieliśmy wykonać jeszcze jakieś inne zadania. Wyglądało na to, że razem z likwidacją następstw powodzi trzeba było zlikwidować jakiegoś miejscowego dyktatora. Lub zmienić nielegalny rząd na legalny. Przynajmniej mieliśmy nadzieje, że nie odwrotnie.

No na dworze był już 1988 rok. Przewodniczący Rady Wyższej ZSRR Michaił Gorbaczow ciągle coś gadał o jakieś pierestrojce, o likwidacji broni i rozbrojeniu. Chociaż nikt dokładnie nie wiedział co to jest. Jednak na wszelki wypadek postanowiono zmniejszyć wojsko o 500 tys. żołnierzy. Z tego wszystkiego nasza delegacja do Ameryki znalazła się pod wielkim znakiem zapytania.

Parę miesięcy nas przetrzymano w centrum szkoleniowym, co tłumaczono przygotowaniem i aklimatyzacją. Jednakże wszyscy dobrze rozumieli, że po porostu brakuje czyjegoś pozwolenia na rozporządzeniu. Czekanie na wylot było bardzo męczącym i wreszcie nam powiedziano "spocznij".

Gdzieś za miesiąc w państwie, do którego i tak nie trafiliśmy, wybuchła rebelia wojskowa, która na wiele lat pogrążyła ten kraj w chaosie wojny domowej. Wszystko od razu stanęło na swoim miejscu. Pewnie naszym zadaniem było nie dopuścić do podobnego scenariusza, ale rozkazu na wylot nie doczekaliśmy się.

Wszyscy zrozumieli, że czekać więcej nie ma na co. Pierestrojka i zmniejszenie liczebności wojska niczego dobrego nie zapowiadało. Nie daj to Bóg żyć w czasach przemian. Te słowa Konfucjusza znaliśmy i bez przypomnienia Miszy Jabłońskiego. Większość chłopaków złożyła raporty o zwolnienie ze służby w wojsku. Z naszej grupy tego nie zrobiłem tylko ja. Może z lenistwa, a może z głupoty, nie wiem.

W tym czasie z Moskwy przyszło wezwanie dla mnie. Mój najlepszy kumpel załatwił mi prace na mojej uczelni jako dowódcy plutonu kursantów. Całe życie marzyłem o dowództwie plutonu! To był prawdziwy prezent dla mnie i za kilka dni już stałem na dywaniku u kierownika uczelni.

Dowódca drugiego batalionu pułkownik Trunin Sergiej Iwanowicz zwrócił się z prośbą o skierowanie mnie do jego batalionu. Generał nie mógł mu odmówić i już następnego dnia razem z oficerami tej jednostki jechałem busem do centrum szkoleniowego dla dowódców. Trzeba było zdać egzaminy.

Pierwszy był ze strzelania. I pierwszym zadaniem było wykonanie kontrolnych strzałów z bojowego wozu dla piechoty, w skrócie BWP-2 (ros. BMP-2). Żeby nie tracić czasu jeszcze w autobusie dowódca batalionu zaczął sprawdzać naszą wiedzę z Kursu strzelania, który określa organizacje i prowadzenie ognia. Pułkownik wiedział o zapowiedzianej obecności naczelnika uczelni na poligonie i martwił się za nas. Batalion był uważany za najlepszy na uczelni i od wyników egzaminu zależało czy pozostanie na pierwszym miejscu.

Pierwszego oczywiście zapytano mnie. Dowódca zaproponował mi opowiedzieć o warunkach wykonania zadania i środkach bezpieczeństwa przy prowadzeniu ognia.

Było to jak grom z jasnego nieba, bo już dawno nie czytałem Kursu strzelania. A nawet gdy to robiłem BWP-2 nie był przyjęty do uzbrojenia w wojsku, to stało się całkiem niedawno. Na uczelni strzelaliśmy jeszcze z BWP-1. Nie znałem żadnych z warunków wykonania tych ćwiczeń, wobec tego postanowiłem improwizować. Powiedziałem zatem, że dla wykonania ćwiczenia wystarczy trafić we wszystkie tarcze, co dotyczy warunków bezpieczeństwa to nam nić nie grozi, bo przecież cele nie będą otwierać ognia w naszą stronę. Dodałem coś tam jeszcze i nagle zauważyłem, że dowódca macha rękoma i otwartą buzią łapie powietrze próbując znaleźć odpowiednie słowa. Pewnie ich zabrakło, więc pogroził mi palcem i zaczął przepytywać innych.

Drugim był Oleg Kuklenko, który dowodził oddziałem w mojej nowej jednostce. Z czasem stał się moim dobrym przyjacielem, a na razie pewnie określił ćwiczenie, numery obiektów i odległości do nich. Czas, który potrzebny tarczom na podniesienie się, ilość amunicji itd.

Dokładnie tak samo sprawnie i pewnie odpowiadała na pytania pułkownika reszta oficerów batalionu. Czułem się brzydkim kaczątkiem wśród nich. Nawet gorzej, bo brzydkie kaczątko z czasem jednak stał się pięknym łabędziem, mnie jednak to nie grozi. Nigdy nie będę aż tak mądrym. Zapamiętać to wszystko nie potrafiłbym za żadne skarby świata.

Dowódca rozkazał mi, że dopóki jedziemy na poligon muszę szybko wykuć na pamięć warunki ćwiczeń, ale wolałbym być zastrzelony sam niż zapamiętać te liczby. Na dodatek nikt w autobusie nie miał przy sobie Kursu strzelania, wobec tego postanowiłem nie panikować i zdać się na los. Niech stanie się jak się stanie.

Dojechaliśmy na poligon, wszyscy wstali w szeregu przed wieżą kontrolną i naczelnik uczelni rozpoczął kontrolne przepytywanie z wiedzy na temat warunków ćwiczeń, wskaźników ocen. Za co wynik będzie obniżony o jeden stopień, za co dostaje się ocenę niezadowalającą, środki bezpieczeństwa przy prowadzeniu ognia i wiele innych ciekawych zagadnień. Jaka to szkoda, że mnie nie było w tym szeregu. Gdzieś zgubiłem się, dało we znaki stare przyzwyczajenie trzymać się bliżej kuchni i jak najdalej od kierownictwa. Oprócz tego nie był to temat, który mnie by zainteresował.

W odróżnieniu od punktu wydawania amunicji, gdzie pomogłem chłopakom zebrać urządzenie dla ładowania taśm z nabojami. W Afganistanie nasz pułk miał na wyposażeniu WBP-2 i wszystkie te metalowe pudełeczka i osprzęty byli dla mnie najbardziej bliskimi i znajomymi istotami.

Kiedy usłyszałem swoje nazwisko wymienione wśród strzelających, zrozumiałem, że sprawdzian z teorii jest skończony. Dzięki Bogu! Zostawiłem swój podpis na liście zapoznanych z warunkami bezpieczeństwa i wziąłem taśmę z nabojami do działa automatycznego i taśmę do karabinu maszynowego PKT, który osobiście uważałem za całkowicie zbędny, bo do prowadzenia ognia wystarczy działo trzydziestomilimetrowe.

Trafiliśmy razem z Olegiem do jednej załogi, co było dobrym znakiem dla mnie. Dobrze jest wojować obok dobrego człowieka. Pierwszy strzelał Oleg, co też dobrze wróżyło, bo miałem czas, żeby odrobinę oswoić się z otoczeniem, zapoznać się z celem, no i samym poligonem.

Pomogłem mu uzbroić działo i odniosłem wrażenie, że oficerowie na uczelni nie zbyt często strzelali z WBP-2. Oleg był bardzo dobrym oficerem i miał złote ręce, jednak doświadczenia w pracy z bronią WBP trochę mu brakowało. Za minutę zameldowaliśmy wieże o naszej gotowości. Chłopacy w innych wozach mieli sporo opóźnienie, ale i oni po jakimś czasie byli gotowi.

Dostaliśmy komendę rozpoczynać i wozy ruszyły do przodu. Miałem doświadczenie prowadzenia ognia w górach i teraz na równinie czułem się odrobinę nie swojo. W Afganistanie strzelaliśmy naprowadzając działo lufą na cel, nie używając automatycznego celownika. Tu odbywało się wszystko prawidłowo wykorzystując celowniki. Oleg trafił jakąś dużą makietę w około sześćset metrów od nas, przepuścił niestety ogień z karabinu maszynowego, ale dobrze załatwił nim trzecią dopiero co podnoszącą się tarczę. My rozbroiliśmy działo i powrócili na pozycję wyjściową. Teraz była moja kolej.

Znów uzbroiliśmy działo i po komendzie ruszyliśmy do przodu. Podniosły się jakieś tarcze, jednak nie wiedziałem ile dokładnie będzie celi, więc prowadziłem ogień pojedynczymi strzałami z działa. To nie było dla mnie trudnym, bo w górach naprowadzić na cel jest znacznie ciężej, bo był znacznie mniejszego rozmiaru, oprócz tego tam cel odpowiadał również ogniem. A tu makiety znajdowały się wszystkie na jednym poziomie, co znacznie ułatwiało zadanie. W ogóle odniosłem wrażenie jakbym grał w jakąś grę komputerową, gdzie strzelałem we wszystko, co się ruszało. I chyba ani razu nie spudłowałem.

My znów rozbroiliśmy działo i powrócili do wieży. Następna grupa przystąpiła do wykonania ćwiczeń. Wydawało mi się, że już mam najgorsze za sobą i jakoś mi się upiekło. Wynik nie zbyt mnie interesował, ale obawiałem się, czy przypadkiem przy okazji nie ustrzeliłem kogoś ponadprogramowo. Jednak coś było nie do końca w porządku, bo pierwsze wątpliwości miałem, kiedy Oleg zapytał dla czego nie strzelałem z karabinu. Dziwne pytanie jak na mnie. Po co w ogóle go używać, kiedy jest działo?! Jednak wątpliwości, że coś zrobiłem nienależycie, pojawiły się.

Kiedy poszedłem na punkt oddawać pozostałe naboje do działa i niewykorzystaną taśmę do karabinu, na wieży pojawił się generał. Nie zapowiadało to nic dobrego.

- Karpow?

- Tak jest, towarzyszu generale.

Więcej on nić nie powiedział, odwrócił się i wszedł do wieży kontrolnej. Wyglądał nieco pochmurnie, co mnie nie pozostawiło wątpliwości, ze na pewno kogoś zabiłem. No być może nie tak dużo, jednego lub dwóch, ale czy warto psuć generałowi i sobie nastrój przez takie drobnostki?

Mój nastrój i tak był nie zbyt, a teraz z niecierpliwością musiałem czekać na zakończenie ćwiczeń i dowiedzieć się o swoim wyroku. Jednak nikt do mnie nie podchodził, nie wyzywał od przestępców, no i nie chwalił.

Czekałem jak skończą strzelać pozostali. Czas ciągnął się niemiłosiernie. Lecz wcześniej lub później wszystko się kończy, więc skończyły się i ćwiczenia.

Znów nas zebrano przy wieży kontrolnej, z której zszedł generał i oficerowie dowodzący ćwiczeniami. Na niedużej karteczce generał miał wyniki. Podchodził po kolei do każdego z oficerów, ogłaszał jego wynik, krótko mówił o uwagach lub chwalił wyróżnionych. Tych ostatnich było niewielu i zazwyczaj to byli wykładowcy z wydziałów ogniowych. Pozostali nie mogli pochwalić się osiągnięciami, przeważnie wyniki były na poziomie zadawalającym. Oleg dostał wynik "dobry", a kiedy generał zatrzymał się przede mną tylko machnął ręką, chciał nawet coś powiedzieć, jednak rozmyślił się i poszedł dalej.

- "Dobrze". "Zadawalająco". Też pan ma "zadawalająco". "Dobrze". Pan ma dwóje, pan też.

Mój nastrój całkowicie zanikł. Jeżeli na dwójkę nawet nie zasłużyłem, co wtedy? Czyżby nawet nie mieli takiej oceny, która by odpowiadała memu wynikowi? Jest jeszcze jedynka, w końcu ujemne liczby. Jak się domyśliłem omawianie wyników jeszcze nie zaczęło się, i zaczną chyba od moich, na tym pewnie i skończą. Po czym mnie jak zawsze rozstrzelają, i nawet nie byłem ciekaw za co.

Generał wyszedł na środek, wyglądał bardzo groźnie. Wszyscy umilkli, oczekując na burzę.

- Starszy lejtnant Karpow, proszę wystąpić z szeregu.

- Ja, tak jest. - zrobiłem dwa kroki do przodu i obróciłem się twarzą do szeregu.

Już wiedziałem co teraz nastąpi. Gdzieś w jakimś filmie chyba widziałem. Zaraz ze mnie zerwą pagony, złamią szablę nad głową, wysmarują smołą i wytarzają w pierzu. Nie, chyba to było w innym filmie, ale z doświadczenia wiedziałem, że życie czasami bywa bardziej zabawne. To, co się stało później nie mogłem oczekiwać nawet w najbardziej przerażającym koszmarze sennym. Nade mną rozpętała się prawdziwa burza.

- Towarzysze oficerowie! Wyniki ćwiczeń uznaję za niezadowalające, bo oprócz wydziału ogniowego żadna jednostka nie zasługuje nawet na ocenę zadawalającą. Wstyd! Niby często strzelacie, a wyników jakoś tego nie widać, - tu generał zrobił pauzę.

- A tu, proszę popatrzeć jak strzelał starszy lejtnant, co przyjechał do nas z Azji Środkowej i niczego tam oprócz wielbłądów i baranów nie widział, mało tego po raz pierwszy strzelał z BMP u nas na poligonie. Ale jakie ma wyniki! On trafił wszystkie cele własne i, wydaje mi się, jeszcze na dwóch sąsiadujących kierunkach. I jeżeli się nie mylę, to jeszcze u pana zostały naboje?

- Tak jest, towarzyszu generale, zostały...

Generał tylko rozłożył ręce, więcej nic nie mówiąc. Zrozumiałem, że początkowa część przemówienia jest skończona, i teraz generał zacznie wymieniać oprócz tarcz podstrzelone przeze mnie staruszki i bydło. Generał rzeczywiście po chwili dodał:

- Baczność! Za wzorcowe wyniki w strzelaniu starszemu lejtnantowi Karpowowi przyznaję wyróżnienie. Bardzo dobrze, żeby wszyscy tak strzelali. Wrócić do szeregu.

- Służę Związkowi Radzieckiemu! Tak jest.

Wróciłem na swoje miejsce, ale nadal byłem w szoku. Prawdziwym szoku. Nawet nie mogłem sobie wyobrazić, że mnie nie rozstrzelano. Coś podobnego! Zazwyczaj zawsze obrywałem po całości. Teraz mieliśmy przerwę i za dziesięć minut mieliśmy zebrać się przy autobusach. Jeden z oficerów powiedział jak by w przestrzeń, do nikogo konkretnie nie zwracając się, że w zasadzie w niektóre tarcze trzeba było strzelać z karabinu i na pewno mechanizm podnoszący jest teraz rozwalony.

Co mogłem mu odpowiedzieć? Przez ostatnie lata odzwyczajano mnie od drobiazgowości. Po co używać karabinu, kiedy jest działo automatyczne. Do mnie podszedł dowódca batalionu i bez słów uścisnął rękę. Wydaje mi się, że zmienił teraz zdanie. Nawet więcej, zobaczyłem coś takiego w jego oczach, co pozwoliło mi pomyśleć, że po tych ćwiczeniach Siergiej Iwanowicz jest w stanie mi wiele wybaczyć. Nawet to, co jeszcze narozrabiam w przyszłości. W to, że narozrabiam on nie wątpił, w końcu był dowódcą i potrafił przewidywać.

To było bardzo dobrą nowiną. Oczywiście z wielbłądami i baranami generał trochę przesadził. W Afganistanie my nie tylko ich widzieliśmy, my tam również wiele strzelaliśmy. I do nas strzelano. Oprócz tego na uczelni było wielu afgańczyków, którzy mieli wyniki nie gorsze od moich, jednak oni znali wytyczne i strzelali tylko do swoich tarcz. W odróżnieniu ode mnie.

Chłopaki podeszli do mnie z gratulacjami, a potem wsiedliśmy do busów i pojechaliśmy na poligon czołgowy, gdzie trzeba było zdać jazdę BMP, co było już łatwizną. Strzelać i prowadzić BMP znacznie łatwiej niż opowiadać wytyczne dla wykonania ćwiczeń.

Nastrój mnie się trochę polepszył, bo minęło prawie pół dnia, a ja jeszcze nikogo nie ustrzeliłem. Na dodatek mnie też jeszcze nie rozstrzelano. Co już samo w sobie było dobrą nowiną. Ogłoszenie wyróżnienia przez generała nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, zawsze wolałem kawał kiełbachy zamiast dowolnego wyróżnienia. Jednak dobre słowo każdemu przyjemnie usłyszeć.

Ogólnie rzecz biorąc w moim wyczynie nie było nic nadzwyczajnego, ani nic niezwykłego. To się nazywało doświadczeniem, które dosyć szybko zbierało się na wojnie. Prawdę mówiąc z potem i krwią. Jednak znacznie łatwiej i szybciej go było zapomnieć po wojnie. Taka jest szczególna cecha u naszego narodu. Nie pamiętamy zła. I niestety kiepsko znamy swoją historię. Dlatego na każdej nowej wojnie musimy na nowo odkrywać istnienie roweru. I znów z potem i krwią uczyć się wojować.

Nie przypadkiem w różnych okresach II wojny światowej na jednego zabitego niemieckiego żołnierza przypadało do osiemnastu naszych żołnierzy. To straszliwa statystyka. Ale kto by tam się martwił takimi detalami, bo przecież nasze kobiety urodzą nowych żołnierzy. I wystarczy nowego mięsa dla armat w nowych wojnach.

Jak tylko wytłumaczyć biednym matkom, że ich dzieci nie będą żołnierzami i ich obrońcami. Nie będą profesjonalnymi i dobrze przygotowanymi, a znów staną się mięsem armatnim. Profesjonalistów trzeba uczyć, potrzeba im nowoczesnej broni i dobrego wynagrodzenia. Do tego oni jeszcze zadają zbyt dużo zbędnych pytań, oczywiście przede wszystkim zapytują samych siebie. Jednak pytania powstają.

W 1941 roku pod Odessą Niemcy zrobili desant powietrzny. To była kompania, która liczyła około osiemdziesiąt osób. Do jej likwidacji w mieście natychmiast zorganizowano batalion z robotników i miejscowej ludności. Było ich około 600 osób. Prawdę mówiąc wynikły problemy z ich uzbrojeniem. Brakowało amunicji i czasu na jej dostarczenie, z najbliższej jednostki wojskowej zdążono przywieźć tylko kilka skrzynek granatów. Wyszło po dwa granaty ręczne na żołnierza. Tylko dowódca i komisarz wojskowy dostali po pistolecie.

W dwie godziny niemiecki desant był zlikwidowany. Nasi też ponieśli straty. Z całego batalionu żywych pozostało tylko koło dwudziestu osób. Nie więcej. W taki sposób walczyli. I tak zwyciężyli.

ROZDZIAŁ VI

Dziwny sen. Dlaczego mi właśnie przyśniła się moja uczelnia i tamte ćwiczenia ogniowe, nie wiem. Nigdy nie czerpałem przyjemności z takich snów o tematyce wojskowej. Całkiem inna sprawa, jeżeliby przyśniła mi się piękna dziewczyna. Wówczas można by było i w ogóle nie wstawać.

Poszperałem z przyzwyczajenia ręką po łóżku. Niestety, wokół było pusto. Obok mnie

nikogo nie było, żadnej pięknej i ukochanej dziewczyny, co było wręcz koszmarne! Spać samotnie to największa głupota pod słońcem. Jednak od razu to wyjaśniło ten bezsensowny sen. Kiedy obok w łóżku nie ma ukochanej dziewczyny, to zawsze do głowy różne głupoty przychodzą. Dobrze, że tej nocy konie mi się nie śniły. Lekki i jego koleżanki, oraz nocne przejażdżki w lesie. Za drugim razem bym tego już nie zdzierżył.

Jednakże życie nauczyło mnie poważnego stosunku do moich snów, które były

przedłużeniem realnego życia, a czasami nawet wyprzedzały go o kilka dni. W ten sposób często mnie uprzedzano i ostrzegano. Nie zwracać na nie uwagi byłoby niemądrze. Chociaż nikt tak naprawdę nie potrafi zawsze doskonale postępować w życiu. Tym bardziej ja.

W kilka minut po moim śnie nie pozostało nawet wspomnienia. Jeżeliby to była ładna dziewczyna, pamiętałbym ją znacznie dłużej. Może nawet całe życie. No może do popołudnia. Tak naprawdę tylko i wyłącznie sny o pięknych i ukochanych kobietach są najważniejsze. Po takich marzeniach sennych budzisz się zazwyczaj z nieco głupawym i zadowolonym uśmiechem na twarzy i z naiwną myślą, że życie jest piękne. I że trzeba żyć dalej. Budzić się, całować ukochaną dziewczynę i ... żyć dalej. Jednak obudziłem się sam w łóżku i to było przykre.

Ktoś zapukał do drzwi. To był Misza, który przyniósł mi polski wojskowy mundur (z kapitańskimi pagonami), beret desantowy i buty.

- Galant panu przekazał to.

I jeszcze podał mi jakąś książkę. Nie zbyt zrozumiałem co dokładnie mi przekazał Krzysztof mundur czy książkę, ale uniform był w samą porę, bo po nocnej przejażdżce mój stracił wygląd.

Całkowicie odruchowo otworzyłem książkę, która chyba była o historii wojskowej uczelni we Wrocławiu. Na dodatek po polsku. Na wewnętrznej stronie okładki widać było przyjacielskie podpisy od Miszy i obu Krzysztofów. Jednak co konkretnie tam napisali nie miałem jeszcze sił przeczytać.

Odłożyłem książkę na stolik, podziękowałem Miszy i porosiłem by chwilę na mnie zaczekał . A sam szybko udałem się do łazienki. Dobrze, że po Afganistanie wprowadziłem zwyczaj noszenia brody, która szczerze mówiąc bardziej przypominała trzydniowy zarost, jednak pozwalała zaoszczędzić kupę czasu na codziennym goleniu się. Szkoda, że tego samego nie można było wymyślić aby się umyć. Z lustra patrzyła na mnie czyjaś obca zmęczona i podrapana twarz. Wyglądała na co najmniej stuletnią. I chociaż w dokumentach wyraźnie miałem zaznaczony wiek dwadzieścia sześć lat, jednak teraz każdy mógł zwątpić, czy aby na pewno to moja metryka.

Za dwadzieścia minut już siedzieliśmy z Miszą w stołówce, gdzie jak zawsze na nas czekała wspaniała wyżerka. Co trzeba przyznać, karmiono tu wręcz wyśmienicie. I jeżeliby nie wspomnienia o wczorajszym koszmarze to byłbym prawie szczęśliwym. Prawie, bo jednak pamiętałem, że dziś rano obudziłem się sam. Znaczy się byłem nieszczęśliwym i smutnym. Poprawił mi humor Krzysztof Galant, który przysiadł się do naszego stołu i pocieszył wiadomością, że po śniadaniu jedziemy na poligon. Zdawać kolejny test, tym razem ze strzelania. Nie roześmiałem się tylko dlatego, bo bałem się, że mój śmiech może łatwo przejść w histerię.

Coś mi się nie zgadzało. Jeszcze wczoraj wydawało się, że przyjechałem do Polski uczyć życia i nawyków wywiadowczych polskich kursantów. Ganiać ich do siódmych potów, być dla nich mocarzem i bóstwem. Jednak przez ostanie godziny coraz bardziej co do tego miałem wątpliwości. Możliwe, że zaproszono mnie tutaj w zupełnie innym celu. Zwyczajny mały eksperyment nad instruktorem. Możliwe Polaków interesowało jak długo wytrzymam. Długo nie wytrzymam, w to nie wątpiłem. Przy takich katuszach, przy znęcaniu się nade mną przy pomocy koni i nocnych przejażdżkach nawet dobre wyżywienie nie mogło niczego zmienić. Abym długo wytrzymał mnie nie będzie stać. Jeszcze jeden podobny egzamin i koniec. Koniec z instruktorem.

Przyszliśmy na strzelnice i dobrze się złożyło, że tam nie było kursantów. Tylko sami oficerowie. Ale było ich bardzo dużo, bo oprócz oficerów z uczelni byli jeszcze i oficerowie z miejscowej komendy policji, którzy też mieli jakiś egzamin ze strzelania.

Ćwiczenie było dosyć ciekawym. W odległości około piętnastu-dwudziestu metrów były rozmieszczone trzy tarcze, które były podnoszone i w ciągu dziesięciu sekund poruszały się w różnych kierunkach. Policjant powinien zdążyć w tym odstępie czasu wyjąć pistolet z kabury, odbezpieczyć go, uzbroić i otworzyć ogień. Za dziesięć sekund były podnoszone trzy nowe tarcze. Trzeba było zmienić magazynek i kontynuować strzelanie. Mimo woli zapatrzyłem się jak sprawnie i ładnie policjanci wykonywali zadanie. Wyglądało na to, że to nie byli zwykli funkcjonariuszy, raczej z jakieś jednostki specjalnej.

Jeden z nich podszedł do mnie.

- Ciekawie, co? Powiedziano mi, że pan przyjechał z Rosji, i że pan służył w wojsku. Byłem w Rosji, kiedyś studiowałem w Moskwie. Czy pan nie chce spróbować też postrzelać?

Zadziwiająco niezręczna sytuacja. Dobrze rozumiałem, że i tak przyjdzie mi strzelać. Wcześniej lub później, ale jednak. Jest takie powiedzenie: jeżeli już przyszedłeś do strzelnicy to będziesz strzelał. Nawet jak nie bardzo chcesz. Miałem już dosyć tych egzaminów, lepiej by urządzili na przykład zamiast tego drugie śniadanie. Strzelać mi się kompletnie nie chciało. Strzelać nie lubię od dzieciństwa, bo to lubią robić tylko źli ludzie. A ja byłem dobrym człowiekiem. Lubię zabawę, lubię smaczne jedzenie, lecz strzelania w ogóle nie lubię.

Do mnie podszedł Misza.

- Siergiej, będziemy strzelać trochę później. Po policjantach. A na razie proponują panu postrzelać razem z nimi zakładając się o piwo. Powiedzieliśmy, że przyjechał pan do nas jako instruktor, więc zaciekawili się. Niezależnie od wyników oni stawiają piwo. Czy zgadza się pan?

Wiedziałem od samego początku, że tak będzie. Naprawdę wyszła głupia sytuacja. Chłopaki są profesjonalistami, którzy codziennie pracują nad swoim kunsztem. Jest taka stara przypowieść o tym, że można nauczyć się walki wręcz w ciągu miesiąca. Stać się mistrzem w tej walce można za kilka lat. Natomiast żeby opanować tę sztukę perfekcyjnie - nie starczy i całego życia. Bo żeby nauczyć się czegoś wystarczy chęci, a żeby stać się w tym mistrzem trzeba nauczyć się kochać. Kochać bliskich, otoczenie i nawet wrogów. A miłość jak wiadomo to nie od tak po prostu. Trzeba ją uprawiać, najlepiej codziennie. Dzień w dzień. Właśnie dlatego, żeby stać się mistrzem w strzelaniu trzeba bardzo kochać broń. No i trzeba strzelać oczywiście, jak najczęściej.

Więc jak mogłem wtedy stawać w zawody z profesjonalistami, kiedy nie tylko nie kochałem broni, a nawet używałem jej ostatni raz mniej więcej sto lat temu?! Do tego ciążyła mi świadomość, że po moich wynikach na pewno będą sądzić o przygotowaniu wszystkich oficerów Armii Radzieckiej, co nie ułatwiało mi zadania, wręcz odwrotnie. Przy tym nie grają roli żadne usprawiedliwienia, że boli mnie na przykład głowa lub mam katar. To nikogo nie interesowało.

Dobrze rozumiałem całą bezsensowność tych zawodów. Zwyciężyć w nich było niemożliwym. Nawet nie próbowałem. Pokazano mi jak załadować pistolet, jak go uzbroić. Pierwszy raz w życiu trzymałem w ręku taki pistolet, był bardzo fajny. Wygodna rękojeść, dobre wyważenie, miękki spust. Jaka to szkoda, że nie lubię broni! Taki pistolet można było pokochać od pierwszego wejrzenia. Ale nie kocham broni, co było widać na pierwszy rzut oka.

Wydano nam naboje i załadowaliśmy po dwa magazynki. Mnie najdłużej z tym zeszło, bo pokaleczone palce nie miały dawnej zręczności, dobrze, że w ogóle skończyłem jakoś i magazynki były przygotowane. Ten kto poznał życie nigdy się nie spieszy. To wiedziałem jeszcze w początkowej klasie podstawówki, kiedy to wezwano mnie po raz pierwszy do tablicy. Dlatego nie spieszyłem się. Policjanci wokół uśmiechali się wyrozumiale.

Weszliśmy na linię ognia.

- Uwaga - powiedział nadzorujący zawody i to było jedyną komendą jaką usłyszeliśmy. Dalej każdy strzelał samodzielnie przy pojawianiu się tarcz. Policjanci trochę przykucnęli, ja pozostałem stojąc, jak stałem. Podniesiono tarcze, wydostałem pistolet z kabury, odbezpieczyłem go i otworzyłem ogień. Tarcze padły. Magazynek wyskoczył z pistoletu a na jego miejsce włożyłem drugi. Byłem przygotowany do pojawienia się następnych celi. Jednak obok nie usłyszałem żadnego strzału. Coś było nie tak.

Obejrzałem się wokół. Na sąsiadujących stanowiskach stali policjanci trzymając w rękach pistolety. Ale nie strzelali. Wszyscy oni patrzyli w moja stroną, a w oczach mieli zdziwienie.

Dziwnie się czułem, niby wszystko zrobiłem prawidłowo. Wydostałem pistolet z kabury, odbezpieczyłem go... no i otworzyłem ogień do tarcz. Teraz zrozumiałem, co zrobiłem nie tak! Zapomniałem wyprowadzić pistolet na wysokość oczu. Ależ dałem plamę! Zapomniałem najważniejszego! Prawdę mówiąc naprowadzam broń na odpowiednią wysokość tylko wtedy, kiedy pojawia się na to czas, a nie pojawia się tarcza. To daje małą oszczędność w czasie.

Nie rozumiałem tylko jednego, dlaczego nikt inny nie strzelał. Coś jednak było nie w porządku. Zabezpieczyłem broń i powróciłem na pozycję. Wszyscy wokół milczeli. Poprosiłem Misze o wytłumaczenie co się stało. Ale Misza też milczał. Był wręcz oniemiały.

- Misza, co się stało?

- Co? Eeee...nic...nic...

Właśnie dlatego nie lubię strzeleckich zakładów. Najpierw tobie stawiają warunki niemożliwe do zwycięstwa. Potem nikt oprócz ciebie nie strzela. A później jeszcze i odmawiają wytłumaczenia dlaczego nie strzelali. No i niech im będzie, nie byłem nawet ciekaw.

Podszedł do mnie policjant, który zaproponował postrzelać z jego chłopakami. Wyciągnął rękę i przedstawił się:

- Tadeusz Radziwiłowicz.

- Siergiej Karpow.

Nie rozumiałem dlaczego on nagle zechciał się ze mną przywitać . Jego oczy jakoś podejrzanie błyszczały, może coś palił?

- Super! Moje chłopaki są zadziwieni. Jak to panu wyszło?

- Co wyszło?

Nie rozumiałem Polaków, jacyś dziwni.

- No szybkie strzelanie. Położył pan wszystkie tarcze, kiedy nasi dopiero wyprowadzili pistolety na cel. Chłopaki pytają gdzie i kim pan jest u siebie w Rosji?

Co mogłem mu odpowiedzieć? U siebie w Rosji byłem nikim, a pracowałem jako masażysta.

- Jestem masażystą. - odpowiedziałem.

I poszedłem do swoich Krzysztofów. Tadeusz natomiast bezradnie machnął ręka. Galant i Klupa natomiast wesoło się śmiali z czegoś. Ciekawie, co ich tak ubawiło. Za minutę do nas dołączył i Michał.

- Misza, co was tak bawi?

Misza zamienił parę słów z chłopakami, też uśmiechnął się i obrócił się do mnie:

- Mówią, że człowiek, który umie rozmawiać z końmi i umie tak strzelać może na kilka lat do przodu zapewnić browar całej uczelni. I całkiem zrujnować komendę policyjną.

Krzysztof jeszcze dodał parę słów, Misza przetłumaczył:

- To bardzo dobrze, że pan utarł nosa tym policjantom. Niech wiedzą, że i wojskowi oficerowi coś potrafią.

Było mi przyjemnie, że mnie uważano teraz za swojego. Za wojskowego oficera. To fajnie kiedy chłopaki przyjmują ciebie do szeregu.

Potem odstrzelaliśmy zwykłe ćwiczenie do tarcz z kółkami z odległości dwadzieścia pięć metrów. Trzy strzały. Zdobyłem dwadzieścia siedem punktów. Dychę, dziewiątkę i ósemkę. Niektórzy oficerowie zrobili to lepiej ode mnie, ale tu nikt nie konkurował. Byłem swoim. Jak że to dobrze, kiedy nie trzeba nikomu nic udowadniać!

Przed obiadem Junior oprowadził mnie trochę po strzelnicy. Jak zrozumiałem z jego słów, kursanci niezbyt często tu strzelali. Amunicja była drogą i starali się nadaremnie jej nie marnować. Ale natomiast było dużo zajęć z wykorzystywaniem różnych makiet ćwiczeniowych i przyrządów z tak zwanej "szuflady dowódcy". Wśród tych urządzeń znalazłem lusterko boczne, które pozwalało instruktorowi sprawdzać gdzie celuje uczeń. Dobra zabawka i bardzo pożyteczna.

A potem znów był obiad. Wydaje mi się, że z wyjazdu do Polski u mnie pozostały tylko wspomnienia kulinarne. Przynajmniej ich było bardzo, ale to bardzo dużo - tych wspomnień. Lecz to nie moja wina, że tam tak smacznie gotują. Nie będę wymieniać wszystkich dań, które wywarły na mnie niezatarte wrażenie. Żebyście nie pomyśleli, że mogę sprzedać ojczyznę za talerz barszczu. W żadnym wypadku! Byłem gotów ją sprzedać i za pół talerza.

Po obiedzie odbyło się pierwsze moje zajęcie z kursantami. Miałem plan lekcji przygotowany jeszcze w domu, lecz pierwsze zajęcie odbyło się nie według tego planu. Raczej to była improwizacja. Piękna pogoda, ciepłe letnie słoneczko... O jakich lekcjach mowa! Dlatego pierwsze zajęcie postanowiłem przeprowadzić spacerując na świeżym powietrzu. Jednak nie osądzajcie mnie zbytnio, nie po prostu spacerowaliśmy, my szukaliśmy pożywienia. Pożywienia dosłownie pod nogami. Oczywiście po sytym obiedzie, gdzie był zastawiony cały stół smakołykami, mówić o takim pokarmie było prawdziwym świętokradztwem, lecz dobrze wiedziałem, że najeść się na zapas nie udało się jeszcze żadnemu wywiadowcy. Znalezienie pożywienia na tyłach przeciwnika było jednym z najbardziej poważnych zagadnień. Oczywiście następnym po wykonaniu zadania. Lub odwrotnie, najpierw pożywienie potem zadanie. Nie pamiętam dokładnie. Wszystko zależy od waszych priorytetów. Moim był obiad.

Możecie pomyśleć, że pierwsze zajęcie byłoby lepiej zacząć od zadań, co stawia się przed wydziałem specjalnym, z taktyki ich działań i zasad pracy. Wszystko się zgadza, najpierw teoria potem praktyka. Lecz mój afgański nauczyciel Szafi nauczył mnie jednej prostej prawdy: do każdej lekcji uczeń powinien dorosnąć. Weźcie na przykład ukochaną książkę z dzieciństwa i przeczytajcie ją odnowa. Odkryjecie w niej wiele nowego i ciekawego. To proste, bo każdy człowiek znajduje w książce to, do czego dojrzał. Teraz zdobyliście więcej doświadczenia życiowego, więcej wiecie, dojrzeliście. A razem z wami dojrzała również książka, jej strony stały się bardziej ciekawe i bardziej mądrymi myśli autora. Podobnie jak wy.

Jest określona kolejność na naszej życiowej drodze. Urodziwszy się dziecko krzyczy, potem macha rączkami. Jakiś czas później zaczyna machać pięściami. Najbardziej dostaje się bliskim osobom, bo do nich jest łatwiej dosięgnąć. Następnie człowiek znajduje u nich najbardziej wrażliwe miejsca. Bardzo czułe punkty. I daj Boże, żeby z czasem on zrozumiał, że w te punkty można nie tylko bić, ale po przez nie można i leczyć tych, którzy znajdują się obok. Dopiero po tym człowiek staje się człowiekiem.

Niektórzy opanowują technikę masażu, później masaż shiatsu i akupunkturę. Jeżeli nie zatrzymują się na tej drodze to z czasem taki człowiek może stać się dobrym psychoterapeutą i leczyć swoich pacjentów słowem. Przecież dobrze wiadomo, że czasami i jednym słowem człowiekowi można pomóc. Lecz zabić też można tylko jednym słowem. A propos, szamani potrafią leczyć różne choroby nie tylko słowami, ale nawet dźwiękami. Między innymi dźwiękiem swego bębna.

Po opanowaniu tego wszystkiego człowiek może oswoić technikę energetycznego masażu. A dalej już tylko ręką podać do przyswojenia podstaw zwykłej magii. Człowiek może się stać czarodziejem. Dobrym lub złym zależy tylko to od niego. Ale on naprawdę może nim stać się, jeżeli nie będzie zatrzymywać się na swojej drodze. Bo tak jest zapisane w jego Księdze Losu.

Także istnieje określona kolejność i na drodze wykształcenia człowieka. Przedszkole, szkoła, później studia. Zabierz jedno ogniwo i cały łańcuszek się rozsypie. Oczywiście dziecko nie koniecznie musi chodzić do przedszkola, a na przykład mieć nianię lub wychowawcę, co nie stoi na przeszkodzie do jego pójścia do szkoły. Chociaż nawet najlepsza niania i żaden wychowawca nie zastąpi dziecku obcowania z rówieśnikami.

Tym nie mniej jest to możliwe. Jednak dostać się na studia bez matury nie uda mu się. Dlaczego ja to wszystko opowiadam? Żebyście zrozumieli, że każdy wyjątek podkreśla regułę. Nie ma nic niemożliwego dla ludzi jak mówił Horacjusz. Jeżeli z jakiś względów nie ukończyliście liceum to jeszcze nie powód, żeby nie zdawać na studia. Do tego potrzeba tylko dwóch składników: trochę chęci i odrobinę talentu. A talent to jeden procent natchnienia i dziewięćdziesiąt procent potu. Wszystko proste, nieprawdaż? Jednak nie każdy jest gotów aż tak się pocić, więc lepiej tego łańcuszka nie przerywać.

Lecz w każdej regule istnieją wyjątki. Żeby stać się agentem wywiadu nie konieczne jest posiadanie muskularnego ciała, super pamięci czy imponującego wyglądu, powalającego piękne kobiety. Ale istnieje warunek, bez którego to wręcz jest niemożliwe. Żeby być dobrym wywiadowcą trzeba pozostać przy życiu. I najlepiej jak najdłużej. Przecież wywiad to też sztuka, której trzeba uczyć się całe życie, więc bardzo ważnym jest nie zginąć w pierwszej akcji.

Dlatego najpierw postanowiłem nauczyć chłopaków podstaw przetrwania. Później jak będzie czas opowiem im o naznaczeniu grup wywiadowczo-dywersyjnych, ich skład i uzbrojenie. Opowiem o taktyce działań, to będzie wszystko teorią. A na razie zajmiemy się praktyką.

Weszliśmy do niedużej rzeczki i zajęliśmy się połowem ryb. Trochę to przypominało zemstę smoka. Tu w Polsce widzę, że bardzo lubią przeprowadzać różne testy i egzaminy, znęcając się nad biednym smokiem, więc teraz ja miałem swoje pięć minut. Dałem rozkaz złowić ryby. Po półgodzinie każdy z kursantów miał przynieść do wspólnego stołu swój połów. Żeby tylko mi dawali takie egzaminy! Siedzisz sobie, łowisz ryby. Nic nie robisz jednym słowem. Nie ciągasz opierającego się ogiera po leśnych gęstwinach, nie musisz szukać drogi powrotnej nocą. Innymi słowy kursantom upiekło się bardziej niż mnie. Jedyną niewygodę, którą mieli było to, że nie mieli wędek. Bo złowić rybę wędką każdy potrafi, trzeba było umieć obejść się bez niej. Dodatkowo z góry wszystkich uprzedziłem, że ten, kto wróci ze zdobyczą niesie z powrotem do koszar tego, co nie złapie ryby. Zawsze uprzedzam o tym od razu i nigdy nie tłumacze dlaczego. Kursantom może to wydawać się niesprawiedliwym lub niezrozumiałym, nawet bezsensownym. Ale rozkaz jest rozkazem, więc trzeba go po prostu wykonać nie dyskutując. Właśnie tego trzeba było ich nauczyć.

Możecie powiedzieć, że pobity wiezie nie pobitego, a trzeba odwrotnie. Tego, kto wykonał zadanie nie wolno karać, trzeba zachęcić. Jednak mylicie się. Świat nie jest sprawiedliwym i nie jest doskonałym. Tu nie ma zachęt i nagan, to wszystko wymyślili ludzie, którzy często się mylą. W grupie wywiadowczej nie ma pobitych i nie pobitych, jest drużyna, którą oceniają według ostatecznego wyniku. Jeśli dzisiaj tylko jeden kursant wykona zadanie, on pół dnia będzie nosić od rzeki do koszar swoich towarzyszy, co jest oczywiście męczące. Jutro zadanie wykona połowa grupy, która doniesie do koszar drugą połowę. Za tydzień cała grupa wykona rozkaz, wówczas odpoczną. Nikogo nie trzeba będzie nieść. W zanadrzu prawdę mówiąc miałem jeszcze Lekkiego i jego przyjaciół, których mogłem rozkazać przenieść na inną łąkę, gdzie trawa jest bardziej soczysta i gęsta. Ale to zostawię na czas, kiedy kursanci nauczą się wykonywać dane zadanie, co nie znaczy, że będzie im potem łatwiej.

Misza zapytał, czy dobrze mnie zrozumiał, bo bał się przetłumaczyć zadanie nieprawidłowo. Potwierdziłem, że wszystko się zgadza. Jedna rybka - jeden tragarz. Każdy złowi rybkę czy jeden złapie za wszystkich, to nie jest istotne. Ważny jest tylko rezultat. Im więcej złowią dzisiaj ryb tym mniej będzie dźwigania. I tym szybciej wrócą do koszar.

Widziałem po ich minach, że nie zrozumieli nic. Z resztą i nie dążyłem by być zrozumiałym. Bardzo często wywiadowca powinien po prostu wykonać rozkaz, nie dyskutując i nie myśląc o jego sensowności.

Kursanci przystąpili do wykonania swego pierwszego wywiadowczo-dywersyjnego zadania. Pół godziny później wszyscy zebraliśmy się. Połów był niezbyt udany. Chłopaki złapali cztery rybki, wykorzystując ręce, koszule i pomoc jakieś Matki Boskiej. Przede mną leżały trzy małe płotki, które złowiłem sam. Obraliśmy naszą zdobycz, zrobiliśmy małe ognisko w dołku i upiekliśmy rybę na węglu. Dodatkowo nakopaliśmy nadających się do jedzenia korzonków i niedźwiedziego czosnku. Jak na pierwszy raz ten podwieczorek udał się znakomicie. Każdy dostał po malutkim kawałku ryby. Później pokazałem rośliny, które pomogą chłopakom w przyszłości nie umrzeć z głodu na tyłach przeciwnika. Jak również i te rośliny, których lepiej nie dotykać. Pokazałem jak lepiej złowić ryby. W małym pudełeczku miałem przy sobie trochę żyłki, kilka haczyków owiniętych niteczkami z ołowiu własnoręcznie zrobione. Żyłka, haczyk i nieduży pręcik (lub rękojeść noża) i wędka jest gotowa. W mule przy brzegu znalazłem stary pień, a pod nim kilka chruścików na przynętę. Ryba w odróżnieniu od człowieka zawsze woli miejscowy pokarm, a nie zagraniczne frykasy.

W pudełeczku oprócz żyłki i haczyków miałem kompas i zapałki, które miały zabezpieczone główki przed wilgocią woskiem. To wszystko nazywano awaryjnym zapasem, który powinien być zawsze pod ręką. Dodatkowo w kieszeni kurtki znajdowały się mocne jedwabne nici czarnego koloru i dwa dwumetrowe sznury z wyposażenia alpinistów. To wszystko mogło przydać się na tyłach wroga.

A propos, czasami nosiliśmy ze sobą niewielkie, mniej więcej po sto mililitrów flakoniki z odżywczą mieszanką, gdzie podstawą był miód, w którym rozpuszczona była glukoza, różne witaminy, kilka kropel wyciągu ze złotego korzenia i łyżeczka soli. Smakowało to dosyć ohydnie, i odżywczą ona była tylko z nazwy, ale w niej znajdowało się mnóstwo mikroelementów, niezbędnych człowiekowi. Chociaż najgłówniejszym było to, ze po zażyciu tej mieszanki długo nie powracało uczucie głodu. Jak pomyślisz, że trzeba znów napić się tego świństwa to od razu i jeść się odechciewa. Zażywać ten środek można było tylko w ostateczności a jeden łyczek zabijał głód. Oprócz tego zawsze gdzieś wokół można było znaleźć coś bardziej zjadliwego niż cudo-napój z flakoniku. O tym też opowiedziałem kursantom.

Potem zakopaliśmy dołek z pozostałymi węglami, zatarliśmy swoje ślady i powróciliśmy do koszar. Pobici nieśli nie pobitych, obracali cztery razy, no i w reszcie cała grupa była na miejscu. W klasie czekał na nich dalszy ciąg zajęć.

Przed wejściem do sali poprosiłem kursantów aby wyłożyli wszystko co mieli w kieszeniach do niedużego pudełka. Dokumenty pozwoliłem pozostawić przy sobie. Po tym, jak wszyscy usiedli na swoje miejsca, poprosiłem dyżurnego aby rozdał każdemu po kartce papieru. Każdy ma u góry napisać swoje nazwisko i zrobić lokalny plan miejsca, gdzie dzisiaj mieliśmy spacer. Opisać marszrutę naszego przemieszczania się od rzeczki do koszar. Kursanci mieli wymienić ile drzew było z prawej strony ile z lewej. Rodzaj tych drzew, wysokość, jak również i znaki szczególne. Zaznaczyć na tych schematach miejsca niewidoczne z naszej marszruty i miejsca, które z ich punktu widzenia nadają się na zasadzkę.

Dopóki kursanci pisali coś tam na kartkach, wybrałem z pudełka piętnaście przedmiotów. Były to całkiem zwyczajne przedmioty, jak długopis, zapalniczka, guzik. Moneta jednozłotowa, nóż-składak, grzebień i jeszcze inne drobne rzeczy. Pięć przedmiotów dodałem z własnej kieszeni i wyłożyłem te skarby na stół nakrywszy ich chusteczką. Za dziesięć minut przystąpiliśmy do kolejnego zadania.

Warunki wszyscy znali, bo są dosyć proste. W zależności od ilości przedmiotów daje się czas na ich zapamiętanie. Na dwadzieścia sekund podniosłem chusteczkę. Zapamiętać dwadzieścia przedmiotów nie jest trudnym. Trudność była gdzie indziej, trzeba było później zapisać na kartkę nazwy tych przedmiotów, i też w dwadzieścia sekund. Trzeba było znać podstawy stenografii, lub chociaż próbować je opanować. A jak że inaczej będziecie zdawać podobne testy?

Dyżurny zebrał kartki. Lekcja była skończona. Dałem kursantom komendę rozejść się, pamiętając by zabrać swoje rzeczy ze stołu. Kursanci odchodzili w milczeniu, wyglądając na bardzo poważnie zmartwionych. To nic, jutro ich rozbawię, przecież jutro będą nowe zajęcia i nowe zadania.

Misza rozłożył ręce.

- Nas tak nie uczono.

Uspokoiłem go.

- Nas też. A czy nie pora już iść na kolację? Po tych zapiekanych płotkach chce się coś bardziej treściwego.

Misza wesoło uśmiechnął się, bo mój apetyt wyraźnie mu się podobał. On rozumiał, że nie jestem w cale zły, jestem po prostu głodny.

- Zgadza się, niedługo kolacja. A po kolacji znów test.

Boże, jak oni mi znudzili się ze swoimi testami! Dopiero co byłem mocarzem i bogiem, a po kolacji znów będę królikiem doświadczalnym. Nienawidzę egzaminów. Lepiej by Misza o tym nie mówił, przynajmniej przed kolacją, bo straciłem apetyt.

Z zepsutym apetytem zjadłem dwa razy mniej niż zazwyczaj, ale dwukrotnie więcej niż zjedli Misza i obaj Krzysiowie razem wzięci. Ale to nie moja wina, że oni tak mało jedzą.

Po kolacji nie wytrzymałem i zapytałem Misze jaki test zdajemy dzisiaj. On mnie zapewnił, że dziś nie będzie nic trudnego. Będą skoki, zwykłe skoki ze skoczni spadochroniarskiej.

-Skoki?! - z przerażeniem pomyślałem (o czym już wspominałem), że skok z łóżka już jest pełnym wariactwem, a o skokach ze skoczni nie mogłem nawet pomyśleć. To nie wariactwo, a coś znacznie gorszego, nie miałem nawet stosownego określenia, może psychiatra by go znalazł?! Zakłopotany obróciłem się do dowódcy kompanii.

- Czy to jest konieczne?

Krzysztof w zdziwieniu poruszył ramionami, Misza przetłumaczył moje pytanie i jego odpowiedź.

- Tak trzeba.

Ciekawe komu to trzeba, bo mnie na pewno nie. Żeby choć jakoś przełączyć uwagę postanowiłem pogadać na inne tematy, jednak moje myśli krążyły tylko wokół skoków.

- A kiedy skaczemy?

- Dziś są nocne skoki, więc zaczniemy, kiedy zrobi się ciemno.

Masz babo placek! Dobrze, że skoki będą nocne, znaczy się, że ziemi nie będzie widać i nie będzie aż tak strasznie. Podobnie jak skaczesz do miękkiego łóżka z rozbiegu, co w ogóle nie jest strasznym. Strasznie będzie później, kiedy odkryjesz, że pod tobą nie ma łóżka i trzeba lądować. Lądować będzie najgorzej, ale mnie to już nie dotyczy. Umrę ze strachu jeszcze w powietrzu, a kiedy umarłeś to lądowanie ciebie już nie obchodzi. Mniej więcej takie myśli krążyły po mojej biednej głowie.

Mniej więcej za godzinę rozpoczęły się skoki. Test znów był tylko dla oficerów - wykładowców, dowództwa ze sztabu i z wydziałów. Jeżeli patrzeć na skocznie od dołu to nie wydawała się zbyt wysoka, nie więcej niż pięćdziesiąt metrów. Ale pięćdziesiąt metrów od dołu i pięćdziesiąt metrów z góry to zupełnie inny rząd wielkości. Dobrze to rozumiałem. Od ziemi na skocznie była naciągnięta metalowa lina. Właśnie po niej spadochroniarze zjeżdżali, co imitowało skok. Na dole każdy zakładał jakaś specjalna konstrukcja z rzemyków i karabińczyków, coś podobnego mają na sobie alpiniści. Na górę prowadziły schody.

Pierwszym miał skakać komendant uczelni. Potem jego zastępcy. Policzyłem w głowie ile mieli sekund od skoku do lądowania, wyszło pięć. Ta informacją mogła być bardzo dla mnie potrzebną, bo podczas skoku nie wolno być cały czas spiętym, jednak przed samą ziemią konieczne jest by przyjąć odpowiednią pozycję. W innym przypadku można doznać poważnych obrażeń. Lecz Krzysztof wyglądał tak jakby nie przejmował się tym w cale. Widocznie absolutnie był pewien wysokiego kunsztu i profesjonalizmu polskich lekarzy, chirurgów i ortopedów. Ufał, że potrafią oni postawić na nogi każdego pacjenta po dowolnym skoku i dowolnym urazie. Naiwny! Po prostu ci lekarze nigdy nie mieli takich pacjentów jak ja. Mnie postawić na nogi jest wręcz niemożliwym. Po pierwszym skoku miejsce mojego lądowania łatwiej będzie zamalować jakąś farbą niż spróbować mnie stamtąd wydłubać. W to nie wątpiłem nigdy.

Tu nastąpiła nasza kolej na skok. Na skocznie wchodziłem jak na Golgotę. W zasadzie trudno to porównywać, bo nigdy nie wchodziłem na Golgotę, ale myślę, że ci, którzy tam wchodził robili to znacznie szybciej i lżej. I na pewno mieli znacznie więcej w sobie optymizmu! Skakałem po obu Krzysztofach. Misza miał skoczyć po mnie.

- Mój Boże! Co ja wyprawiam?!

Wiedziałem, że najważniejszym teraz było absolutnie o nic na skoczni nie chwycić się rękoma. Jeżeli moje ręce przypadkiem dotkną czegokolwiek, oderwać ich od tego przedmiotu nie będzie już żadnej możliwości. Nawet przy pomocy palnika. I w żadnym wypadku nie mogłem zatrzymać się na górze, bo im dłużej tam będę stać tym trudniej mi będzie skoczyć . I tak miałem już cykora, więc postanowiłem złożyć ręce na piersi i wyobrazić sobie że jestem lunatykiem. Gdzieś słyszałem, że lunatycy nie boja się w nocy niczego, tzn. wszystko im jest obojętne. A właśnie tego teraz najbardziej potrzebowałem. Przypięli mnie do liny, na pełnej znieczulicy podszedłem do brzegu skoczni i nie patrząc zrobiłem krok do przodu.

Miałem szczęście, lina była dobrze naciągnięta, nie mieli tu strefy luźnego spadania. Dlatego potrzebowałem tylko po tej linie w ciągu pięciu sekund dojechać do ziemi. Będąc lunatykiem liczyłem sekundy, tak już jest przyjęto u lunatyków liczyć sekundy liczbami dwucyfrowymi.

- Dwadzieścia jeden. Dwadzieścia dwa. Dwadzieścia trzy. Dwadzieścia cztery. Dwadzieścia pięć... A gdzie jest ziemia?! Kto ją zabrał? - dokładnie wiedziałem, że wszyscy przede mną lądowali po pięciu sekundach.

Ziemia była na miejscu. Jej nikt nigdzie nie zabrał. Zupełnie nieoczekiwanie i nagle wyleciała na mnie z ciemności. Po porostu w nocy u zająca i tygrysa czas płynie nie jednakowo. Kiedy patrzyłem z dołu moje pięć sekund były znacznie dłuższymi niż pięć sekund na linie. Nawet nie zdążyłem o tym pomyśleć. Uderzenie o ziemie było straszne, do oczu natychmiast napłynęły łzy. Dobrze, że było ciemno i nikt ich nie zauważył. Pomogli mi odłączyć uprząż i dali komendę następnemu na górze.

Następny był Misza. Wydaje mi się, że też nie był wielkim amatorem nocnych skoków. Kiedy wylądował, pierwsze jego słowa były w nieprzetłumaczalnym języku ludowym. Pewnie to było esperanto. Nigdy bym nie pomyślał, że Polacy władają nim tak samo misternie jak i Rosjanie! Ale mi to było na rękę, bo Misza zwrócił na siebie uwagę i ani Galant, ani Klupa nie zauważyli moich pierwszych kroków od skoczni, które są dla mnie najbardziej skomplikowane. Po tych krokach już jest lepiej, rozchodzę się i nie kuleję aż w takim stopniu.

Chłopaki coś powiedzieli Miszy i on podszedł do mnie.

- Krzysztof zaprasza pana dziś do siebie.

- Jaki Krzysztof? Dokąd zaprasza?- po skoku dosyć ciężko dochodziłem do siebie.

- Galant. Krzysztof Galant mówi, że jego żona bardzo chce zobaczyć rosyjskiego oficera.

Jakie odwiedziny?! Była prawie jedenasta w nocy. Jak tam dojedziemy już będzie po jedenastej. Nie chodzi się w gości o tej porze. To nie jest poważne. Powiedziałem o tym Miszy, on przetłumaczył.

- Krzysztof mówi, że czas nie gra roli. Jutro jest sobota i żona jutro sobie odpocznie. Jeżeli on nie przyprowadzi "rosyjskiego oficera" dziś do domu, to żona mu tego nigdy nie wybaczy.

- Krzysztof, jest mi niezręcznie, muszę chociażby umyć się, przebrać.

Jednak o niczym nie chciał słyszeć. Widocznie poczuł, że jestem prawie gotów poddać się i dlatego odpowiedział, że możemy umyć się u niego w domu. Krzysztof był znakomitym facetem i do tego potrafił przekonywać. Chłopaki z wywiadu w ogóle wyróżniają się umiejętnością przekonywania. Odmówić nie potrafiłem, tym bardziej że zjednał przeciwko mnie jeszcze Miszę i Juniora, co znaczy, że mieli nade mną liczebną przewagę. Sprzeciwiać się losowi w takiej sytuacji było bez sensu i pokuśtykałem do jego samochodu.

W drodze do parkingu Krzyś opowiedział, że po południu do nich przyszli policjanci, akurat miałem wtedy swoje zajęcia. Poprosili aby przekazać mi skrzynkę piwa i mieli prośbę, żebym nadal pracował w charakterze masażysty. I nikim więcej, bo jeżeli człowiek władający w takim stopniu bronią będzie jeszcze zajmował się czymś innym oprócz masażu, to będzie niesprawiedliwym w stosunku do policjantów. Przecież nie da się strzelać lepiej i szybciej od policjantów ze specjalnej jednostki. To nie jest możliwym. I nie jest prawidłowym.

ROZDZIAŁ VII

We trójkę zmieściliśmy się do ciemnozielonego Poloneza Galanta. W bagażniku leżała skrzynka piwa od chłopaków z komendy policji, za wygrany zakład ze strzelania. Klupa swoim Polonezem jechał za nami. Gdzieś za piętnaście minut byliśmy u celu. Był to typowy, co wynikało ze słów Krzysztofa dom dla wojskowych. Junior zaparkował tuż obok. Możliwe, że dom był i naprawdę typowym, ale mieszkanie, do którego weszliśmy na pewno takim nie było. Wielkie i przestrzenne na miarę Moskwy mogło ujść za apartamenty elity. Chociaż być może dla Polski to było standardowe mieszkanie.

W jednym z pokoi był nakryty olbrzymi świąteczny stół. Jak mi powiedziano to było przygotowane na cześć zagranicznego gościa, tzn. na moja cześć.

Poznano mnie z żoną Miszy - panią Ireną, która okazała się wysoką dziewczyną o wyglądzie modelki. Z kuchni wyszła żona Galanta, pani Barbara, która wyglądała na odrobiną śniętą ale bardzo zadowoloną. Ucieszyła się na widok męża i gości. Jednego spojrzenia na nią wystarczyło, żeby moje wątpliwości odnośnie niewłaściwej pory na odwiedziny zniknęły jak dym.

Przy stole siedziały jeszcze dwie dziewczyny. Misza przedstawił nas.

- Pani Maria - wskazał na ładną dziewczynę w czerwonej sukni, a potem na zadowolonego Krzysztofa Klupę - to jego żona.

Natomiast ja nie mogłem oderwać wzroku od drugiej dziewczyny w szarej garsonce. Przedstawiła się sama.

- Anusia Bartkiewicz, pani Anna - i wyciągnęła do mnie rękę popatrzywszy mi prosto w oczy. To był Game over (koniec gry). Mój Boże, co za dziewczyna! Oczy! Jakie ona ma oczy! Utonąłem w nich na zawsze. I jeszcze dopadł mnie paraliż. Osłupiałem i stałem jak bałwan, trzymając za rękę i patrząc jej w oczy. Wokół zabrzmiał śmiech. Misza pociągnął mnie za rękaw.

- W pani Annie lepiej nie kochać się. Pracuje w komendzie policji jako instruktor wschodnich sztuk walki. Zna przeróżne chwyty i jest zbyt niebezpieczna. Chociaż nie patrząc na to wszyscy i tak w niej się zakochują.

Ukłoniłem się i pocałowałem jej rękę.

- Siergiej - więcej nic nie mogłem z siebie wydusić. Oczy pani Anny błyszczały. Widocznie było jej przyjemnie, że wywarła na mnie takie piorunujące wrażenie. Uśmiechnęła się i trochę pochyliła głowę, jakby mówiąc, że jest jej miło.

Odprowadzono mnie do łazienki, żebym się umył. Krzysztof pożyczył mi swoje dżinsy i koszulę, więc przebrałem się i wróciłem do pokoju.

Posadzono mnie obok Anusi, co było jednak błędem. Obok takiej dziewczyny momentalnie zapomniałem o całym świecie. Między innymi i o tym, co stało na stole. Wcześniej takie rzeczy nie zdarzały się. Nawet w najbardziej ekstremalnych sytuacjach zawsze najpierw myślałem o jedzeniu, a później o reszcie. Lecz gospodyni domu pani Barbara ciągle pilnowała, żeby luki w mojej pamięci w żaden sposób nie wpływały na ilość jedzenia na moim talerzu. Natomiast Galant kontrolował stan napełnienia mojego kieliszka. Chłopaków szczerze bawiła moja nieśmiałość.

Wszyscy wszystko dobrze rozumieli. I żeby odrobinę uspokoić mnie mówili o tym, że w Polsce mieszkają najpiękniejsze dziewczyny świata. Niemniej jednak najbardziej zadziwiający mężczyźni są w Rosji. Misza opowiadał o mojej znajomości języka koni, o tym jak ja potrafiłem dogadać się jakoś z Lekkim, najbardziej przebiegłym ogierem w stajni. Jaki to był układ Lekki nie przyznaje się, ale uśmiecha się przy tym dwuznacznie.

Galant tymczasem opowiedział, że na porannym strzelaniu wygrałem całą skrzynkę piwa u policjantów z komendy. Pani Anna ze zdziwieniem popatrzyła w moją stronę, powiedziawszy coś przy tym. Misza przetłumaczył.

- Anusia jest zdziwiona okazuje się, że dziś cały dzień w komendzie mówiono tylko o jakimś magiku, który utarł nosa grupie specjalnej. Wszyscy są w szoku. Pyta, czy to był pan?

- Dlaczego byłem? Nadal jestem. Jestem dopóki jest co zjeść.

Galant wygłosił toast na cześć ich nowego przyjaciela. Wszyscy wypili. Potem jeszcze. I jeszcze.

Dziewczyny przy stole zaczęły wspominać jak poznały swoich mężów. I co wywarło na nie największe wrażenie.

Maria, żona Juniora, powiedziała, że z Krzysztofem znają się ze szkolnej ławki. Że był stale bardzo wesołym, a dziewczynom to zawsze się podoba. Dziewczyny nie lubią poważnych i pochmurnych facetów, w czym wszyscy przyznali jej rację. Chociaż kogo kochają kobiety dla nas było odwiecznie największą zagadką.

Barbara powiedziała, że kiedy po raz pierwszy przyszła w odwiedziny do Galanta, to on pomógł jej zdjąć płaszcz. I na kaloryfer zaniósł jej botki by je wysuszyć. Z jej słów wynikało, że w tym samym momencie ona zrozumiała, że Galant będzie jej mężem. Dlatego, że dziewczyny lubią, kiedy się o nie troszczy. Wszyscy znów zgodnie kiwali głowami.

Potem pytająco popatrzyliśmy na panią Irenę, żonę Miszy Jabłońskiego czekając na jej opowieść. Ona wyglądała na trochę speszoną. Czyżby nie miała co opowiedzieć?!

- O...z nami nic podobnego nie było. Po prostu seks. Zwykły seks co noc i prawie każdego dnia. Kilka godzin z rzędu.

Na chwilę wszyscy umilkli. Każdy pomyślał swoje, ale za moment Krzysztof Starszy wzniósł toast. Zrozumiałem go nawet bez tłumaczenia.

- Za miłość!

Przy stole w tym towarzystwie dobrze się siedziało. Było swobodnie i wesoło. Najtrudniej było Miszy, bo musiał ciągle coś tłumaczyć z polskiego na rosyjski i odwrotnie. W jakimś momencie Misza chwilę się zamyślił dobierając odpowiednie słowo w tłumaczeniu toastu Krzysia i wtedy mu go podpowiedziałem. Za stołem od razu zrobiła się martwa cisza.

- Pan mówi po polsku?- zapytała pani Barbara.

Odpowiedziałem, że nie. Po prostu wszystko jest jasnym i bez tłumaczenia. Jednak odniosłem wrażenie, że znów mi nie uwierzono. Misza wytłumaczył to tak.

- To pewnie szampan. Przy określonej ilości alkoholu we krwi, ludzie zaczynają rozumieć obcą mowę bez tłumaczenia.

Wypiliśmy jeszcze raz za szampan, który pozwala lepiej porozumiewać się. Potem był toast na stojąco za piękne panie. Zdawało mi się, że piliśmy za nie już po raz trzeci lub czwarty. Później były tańce. Pani Anna poprosiła mnie do tańca. Przeprosiłem i powiedziałem, że nie tańczę, po prostu nie umiem. Nie chciałem mówić jej o złamanych kiedyś nogach. Jednak ona znów coś zapytała tłumacza i ponownie zwróciła się do mnie. Już po rosyjsku, prawdopodobnie z Miszą wyjaśniła dokładnie potrzebny wyraz.

- A biały walc?

- Przepraszam, ale biały walc tańczę nawet jeżeli nie umiem tańczyć. Tym bardziej kiedy prosi do niego tak piękna pani jak pani.

Słowa były zbędne. Zwyczajnie w świecie tańczyliśmy. Obok tańczyli obaj Krzyśki razem z żonami. Misza ze swoją całował się na balkonie i nikt nie zwracał na nas uwagi.

Anusia pięknie tańczyła. Zadziwiająco, lecz moja niezgrabność też gdzieś zniknęła. Tego wieczoru po raz pierwszy czułem, że na taniec wpływa nie tylko fachowość tancerzy, lecz wzajemne zrozumienie pomiędzy partnerami. Nie posiadałem żadnych umiejętności tanecznych, ale zdaje mi się, że dobrze wyczuwaliśmy się nawzajem. Rozumieliśmy się i dobrze nam było ze sobą. W takt muzyki zlaliśmy się w jedność.

Około trzeciej nad ranem skończyliśmy spotkanie. Zapytałem jak mam trafić do hotelu, na co Galant ze zdziwieniem uniósł brwi i coś powiedział do Miszy. Ten przetłumaczył.

- Nie mamy takich zwyczajów. Anusia pana odprowadzi, a rzeczy z hotelu przywiozą panu jutro.

Wyglądało na to, że za mnie zdecydowano o wszystkim. Ciekawie, o czym? I dokąd przywiozą moje rzeczy? No dobrze, była już późna godzina i postanowiłem nie zawracać sobie głowy podobnymi pytaniami. Dopóki nie dowiem się dokładnie jakie oni mają zwyczaje. Pomyślę o tym jutro, kiedy będę zbierał rzeczy. Chociaż, jeżeli się nie myliłem, jutro nastąpiło już trzy godziny temu. Najważniejszym było jednak, że jeszcze trochę dłużej będę z Anusią. Wyglądało na to, że ją poproszono o odprowadzenie mnie do hotelu. Marzyć o odprowadzeniu jej samej do domu nawet nie śmiałem. Pożegnaliśmy się z chłopakami i ich żonami, którzy nie musieli nigdzie jechać, bo mieszkali wszyscy w jednym budynku. Pani Barbara pocałowała mnie w policzek i powiedziała:

- W tym domu pan jest zawsze mile widziany. Nigdy proszę nie zapomnieć drogi do nas.

Galant ucieszył mnie wiadomością, że do poniedziałku żadnych egzaminów więcej nie będzie i mogę spokojnie sobie wypocząć. To było dobrą nowiną, lepszą było tylko to, że z domu Galantów wyszedłem razem z Anią.

Na dole czekała na nas taksówka - duży czarny Mercedes, którą Krzysio zamówił przez telefon. Jeszcze pierwszego dnia po swoim przyjeździe do Wrocławia zauważyłem, że wśród taksówek przeważają niemieckie auta. Przy tym bardzo drogie modele. Anusia podała kierowcy jakieś adres i usiadła obok mnie na tylnym siedzeniu. Nie wiem dlaczego, lecz w tym momencie pocałowałem ją w rękę. Ona się uśmiechnęła i w zaufaniu położyła głowę na moim ramieniu. Jakież to było przyjemne uczucie!

Całkiem blisko w słabym świetle z ulicy pobłyskiwało jej kolano. Bardzo chciałem pogłaskać go, ale bym musiał wtedy poruszyć się, co mogło zburzyć jej drzemkę. Przecież jej głowa leżała ma moim ramieniu. Nie mogłem do tego dopuścić, więc przyrzekłem pogłaskać jej kolana trochę później. Zawsze tak sobie przyrzekam. Szczególnie wtedy, kiedy wiem, że nici z tego. Wszak Misza mnie uprzedził, że pani Anusia zna wiele chwytów i przy najmniejszej próbie od razu oberwę. Zawsze obrywałem. Dlatego, że pamiętam jedną starą prawdę: nie ma nic bardziej koszmarnego od niezrealizowanych możliwości. Znaczy się lepiej jest oberwać niż nie spróbować. I dlatego zawsze próbowałem, a nie tylko przyrzekałem.

Lecz teraz na moim ramieniu spała najpiękniejsza dziewczyna na świecie i bałem się trwożyć jej sen. Najbardziej słodki sen na świecie.

Taksówka zatrzymała się obok ładnego piętrowego domu, kierowca obrócił się do nas i coś powiedział. Chyba dotarliśmy na miejsce. Nie wiedziałem ile kosztował kurs, więc podałem mu kilka banknotów, które miałem w kieszeni, miałem nadzieje, że tego wystarczy.

Taksówkarz wziął dwa papierka, a pozostałe z uśmiechem zwrócił. Zrozumiałem, że nie tylko wystarczyło, ale jeszcze zostało. Zdaje się, że jak na miejscową miarę płacono mi na uczelni całkiem nieźle. Sądziłem tak po zadatku, który dostałem.

Obudziłem Anusię, która o coś zapytała kierowcę a ten coś odpowiedział. I znów uśmiechnął się. Jak dobrze jest, kiedy obok ciebie znajduje się tak ładna kobieta. Wszyscy zawsze do niej uśmiechają się, a ty naiwnie możesz myśleć, że to uśmiechają się do ciebie. Wysiedliśmy z samochodu i weszli do domu. Anusia otworzyła drzwi i zaprosiła mnie do środka. Zadziwiająco łatwo jej poszło z zamkiem wejściowym, widocznie nie była aż tak pijaną jak ja. Lecz ja byłem pijany z miłości, bo szampana więcej niż wiadro nie wypiłem, a taką ilością huzar zazwyczaj nie upije się. Prawdę mówiąc już dawno nie byłem huzarem, w zasadzie nigdy nim nie byłem.

Ciekawie, a kim ja byłem w tym życiu? O żołnierzach z desantu zazwyczaj mówią, że oni przez dwie minuty są orłami, a pozostały czas - osłami. Dwie minuty to te, kiedy są w niebie. Pozostały czas to kiedy wykonują zadanie. Najpierw myślałem, że osłami ich zwą za tę górę ekwipunku, który oni targają. Broń, amunicja to wszystko waży nie wąsko. Jednak z czasem pojawiły się u mnie wątpliwości co do tego. Pojawiły się wtedy, kiedy dowiedziałem się o ich bojowych zadaniach, których zazwyczaj było dwa. Pierwsze - zająć podany rejon lub obiekt. Drugie - utrzymywać go do czasu nadejścia głównych sił. W Afganistanie zrozumiałem, że główne siły nie nadchodzą z pomocą nigdy. W najlepszym przypadku zbyt późno. Właśnie wtedy zacząłem wątpić w rozum żołnierzy z desantu. Jaki jest sens w wykonaniu takich rozkazów? Jednak z rozumem ci chłopcy mieli wszystko w porządku, są inteligentni. Dodatkowo przygotowani są nieźle. Nie rozumiałem tylko dlaczego dowództwo za każdym razem stawia przed nimi na tyle głupie zadania. Jak by uważano ich za osłów.

Zgadza się, nazywano desant orłami. Nas w odróżnieniu od nich w żaden sposób nie nazywano. Pamiętam jak kiedyś jeden facet z Ameryki Łacińskiej powiedział, że w jego ojczyźnie takich jak my zwą "gusanos" - robaki. Na moje pytanie dlaczego padła odpowiedź, że tacy jak my przygotowują ziemie na długo przed tym, jak ją zaczną kopać. No jeszcze dla tego, że żeby nas znaleźć trzeba bardzo głęboko kopać, a ten kto nie ma łopaty, może nawet nie podejrzewać naszego istnienia. Możliwe, że mnie niezbyt dobrze przetłumaczono jego słowa, ale zapamiętałem je na długo. To było fajne, też mamy imię! Więc na korytarzu w domu Anusi stał pijany, lecz zakochany "gusanos".

Anusia zrzuciła buty i obróciłaś się w moją stronę.

- Herbatę, kawę? - zapytała i uśmiechnęła się.

".... - zatańczymy. Piwo, wódka - poleżymy" - w myślach skończyłem to znane rosyjskie powiedzonko. I dopiero teraz do mnie dotarło, że ona zapytała mnie po rosyjsku.

- Pani mówi w języku rosyjskim? - zrobiłem zdziwioną minę. Chociaż tak naprawdę zdziwiło mnie nie jej władanie rosyjskim, a raczej byłem zszokowany jej wiedzą polskiego.

- Trochę. Miałam praktykę w waszej Akademii MSW, gdzieś niedaleko metra "Wojkowskaja" i mieszkałam kilka lat w Moskwie.

O tym, że ona kilka lat mieszkała w Moskwie można mnie było nie opowiadać. Kto jak kto, ale wiedziałem o tym nie ze słyszenia. Dlaczego wtedy odstawiła ten spektakl z niewiedzą rosyjskiego u Galantów? Znów się znęcają nad biednym smokiem. Być może należało by się obrazić, ale niestety nie umiem obrażać się.

Nagle do mnie dotarło, że nie przywieziono mnie do hotelu. Widocznie równanie z nocnymi wypadami bojowymi i dodatkowymi ćwiczeniami oficerowie wywiadu z uczelni rozwiązali z sukcesem. Całkiem rozsądnie założyli, że obok takiej dziewczyny o żadnych nocnych zajęciach z kursantami nawet nie pomyślę. Co było poniekąd prawdą. Teraz miałem i ja czym się zając w nocy, Nie zdążyłem jeszcze dokładnie to obmyślić, a mój język już się ruszał. Zdaje się, że o coś mnie pytano. Tak, zaproponowano mi herbatę lub kawę.

- Herbatę - pokornie powiedziałem. Wyglądałem chyba nie zbyt, bo Anusia uśmiechnęła się i pokazała ręką na jedne z drzwi. - Tam jest łazienka, proszę umyć ręce i przyjść do pokoju.

Jesteśmy niewolnikami, co zrobić. Mówisz i masz. Anusia poszła przygotować herbatę, a ja udałem się do łazienki. Umyłem się i popatrzyłem na siebie w lustro. Na podrapanej i pijanej twarzy nieznajomego mi faceta w odbiciu pojawił się głupi i zadowolony uśmiech. Czyżby ucieszył się propozycji napicia się herbaty? Nienawidzę go za to. Czemu się cieszysz, idioto? Człowiek jest zmęczony, a tobie zachciało się odwiedzin? Zamiast tego, żeby wrócić do hotelu. Wtem przypomniałem sobie słowa Krzysztofa: "Nie mamy takich zwyczajów". I padło to chyba w odpowiedzi na moje pytanie, jak mam wrócić do hotelu. Oprócz tego adres w taksówce podała Anusia, nie ja. Był to jej domowy adres, nie mojego hotelu, więc możliwe, że nie narzucam aż za bardzo swego towarzystwa. Być może mnie nawet z własnej nieprzymuszonej woli zaproszono? Całkiem zapętliłem się w tych rozważaniach i postanowiłem, że bez filiżanki herbaty nie dam rady.

Starłem ręcznikiem z twarzy ten głupi i zadowolony uśmieszek i wyszedłem z łazienki. W pokoju już paliły się świece, a Anusia rozpalała kominek. Na niedużym stoliku przed kominkiem stały wysokie kieliszki i butelka francuskiego szampana. Obok leżało pudełko czekoladek.

- To herbata? - zapytałem kiwając na butelkę.

- Herbata - odparła Anusia uśmiechając się.

- Co bym nie wybrał, herbatę lub kawę, i tak pilibyśmy szampan?

- Tak. Nie ma pan nic przeciwko temu?

Oczywiście, ze pan nie miał nic przeciwko. Tyle szampana ile wypiłem tego wieczoru nie mógł by wypić nawet Lekki. Nawet ze swoimi kolegami. I koleżankami. Więc jedna butelką więcej, jedna mniej już nie robiło różnicy. Jedno było niezmienne. Nie mogłem mieć nic przeciwko temu, bo tego życzyła sobie piękna dziewczyna. A Anusia była przepiękną nawet według moich zawyżonych smoczych standardów.

Ona nadal coś tam robiła przy kominku, zapytałem czy mogę w czymś pomóc.

- Może pan. Proszę otworzyć szampan.

Jaka to szkoda, że nie zapytała mnie o to samo. Jeżeli by tylko ona zapytała mnie, w czym mnie może pomóc, nie byłbym na tyle głupim, żeby ograniczyć się tylko do jednego życzenia. Ogłosiłbym tego całą listę! Lub co najmniej jej część. A pierwszym życzeniem na tej liście byłoby... No nie! Tylko o tym myślicie, co? Też o tym myślę, ale nie tym razem. Nie, nie wypowiem mego pierwszego życzenia, ale na pewno to nie byłoby otwieranie butelki. Minutę później Anusia już siedziała obok na kanapie, popijaliśmy szampan i gadaliśmy o czymś. Było nam dobrze.

Możliwe, że gadaliśmy zbyt dużo, ale nam naprawdę było dobrze ze sobą i nawet nie myśleliśmy o tym. Kiedy patrzyłem na jej ręce, uśmiech, łapałem się, że tracę wątek, że myślę nie tylko o naszej rozmowie, chciałem ją pocałować.

Po szampanie piliśmy herbatę. Obiecaną herbatę z czekoladkami. A potem Anusia ogłosiła, że pora iść spać. To były najprzyjemniejsze słowa tego wieczoru. Przyniosła mi duży ręcznik i powiedziała, że będę spał w tamtym pokoju.

Możliwe, że nie do końca dobrze zrozumiałem. Trzeba było pilnie zacząć się uczyć polskiego. Zdaje mi się, ona powiedziała, że w tej sypialni będę spać ja, nie my. Prawdopodobnie pomyliła się. I nie tak dobrze zna rosyjski jak myślałem. Na pewno chciała powiedzieć - my. Na moje nieszczęście język rosyjski Anusia znała o wiele lepiej ode mnie.

Poszedłem wziąć prysznic. Kiedy mnie wysyłają gdzieś, zawsze idę. Tam gdzie wysyłają. W głowie ciągle mi brzmiały słowa Galanta: "Nie mamy takich zwyczajów". Ciekawe czy mają w zwyczaju umyć plecy zagranicznemu gościowi? I czy prysznic biorą w pojedynkę? To wręcz niemożliwe! Prysznic w pojedynkę biorą tylko dzikusy! Cała Europa już miliony lat pije herbatę z sitkiem i bierze prysznic we dwójkę. Prawda, Polska to nie jakaś tam Europa, Polska to Polska! Najlepszy kraj na świecie. Po Rosji oczywiście. Jednak trudno było pojąć, co u nich tu jest przyjęte za normę, a co nie.

W mojej głowie odrobinę się rozjaśniło. Do tego zauważyłem, że na nogach puściły mi szwy i było trochę krwi. Mmm-da, moje nogi kategorycznie odmawiały gojenia się. Minęło już dwa lata od zranienia, a zauważalnej poprawy nadal nie było. Nie potrafiła pomóc nawet cudo-maść mojego nauczyciela Szafiego. Choć być może sam byłem sobie winien, bo skaczę po różnych delegacjach jak jakiś młody ogier, trzeba było siedzieć w domciu, może wtedy i nogi by goiły się szybciej.

Znów przypomniał mi się Lekki. Po naszej wspólnej nocnej przejażdżce całe ciało miałem w sińcach, i to wyglądało bardzo jaskrawo i romantycznie, prawie jak płótno Picassa. Jednak całkiem nie erotycznie. Trzeba było zapytać Anię o bandaż, bo inaczej poplamię je pościel.

Poszedłem do pokoju, który wskazała mi czarująca gospodyni. Sypialnia okazała się dosyć przytulną. Była tu olbrzymia wbudowana szafa z lustrzanymi drzwiami, jakiej nigdy dotąd nie widziałem, nawet po raz pierwszy tą nazwę słyszałem. Pośrodku stało duże dwuosobowe łóżko, na podłodze leżał biały dywan z długim włosem i jakimiś czarnymi obrazkami na nim. Czarci? Chyba zbyt dużo wypiłem jednak, nawet na dywanie mam przywidzenia. Po lewej stronie stała nieduża szafka z książkami i wieżą, obok spora palma. Po prawej na specjalnej szafce zauważyłem TV z nieprzyzwoicie wielkim ekranem.

Położyłem się na łóżko. Anusia przyniosła tymczasem bandaże, jodynę i wodę utlenioną. Podziękowałem jej, ale powiedziała, że zrobi wszystko sama. Nie wytrzymałem i z przekorą zapytałem, co ona ma na myśli mówiąc wszystko. Uśmiechnęła się.

- To nie to co pan pomyślał. Do niektórych rzeczy potrzebni są i mężczyźni. Ja tylko opatrzę rany.

- A może zostawmy rany i zajmiemy się tym, do czego są potrzebni mężczyźni? Proszę zauważyć, że to nie ja pierwszy zaproponowałem.

- Na wszystko przyjdzie czas. Na razie proszę leżeć spokojnie i nie ruszać się.

Ania momentalnie zrobiła się poważna, lecz pozostała nadal miła jak przed tym. Moje zadrapania nie były tego warte, czułem się głupio. Wstydziłem się i było jednocześnie mi bardzo przyjemnie. Wstyd mi było, bo zawsze wstydziłem się swoich zranień. A przyjemnie, bo Anusia miała wręcz cudowne ręce. Miękkie, chłodne i bardzo delikatne. Nigdy nie było mi tak fantastycznie, jak teraz. To było leprze od seksu! Chociaż nie, takie rzeczy można poznać tylko w porównaniu. Tak mówić nie mogłem, bo jeszcze nie kochałem się z Anusia, dlatego nie mogłem porównywać. Szczerze mówiąc, kiedyś w Moskwie uprawiałem miłość z jedną dziewczyną bardzo podobną do niej. Zadziwiająco podobną, ale miała inne imię. Wyciągnąłem rękę w jej kierunku i chciałem coś powiedzieć. Bardzo chciałem nazwać ją innym imieniem.

Lecz ona położyła mi palec na usta.

- Dobrej nocy - dała całusa w policzek i wyszła z pokoju.

Poszła wziąć prysznic - tak pomyślałem. Cóż innego? Jednak całus w policzek nie całkiem mi tu pasował. A życzenie dobrej nocy? To mówią tylko wtedy, kiedy nie ma czym innym zająć się nocą. Obok takiej dziewczyny zawsze można było znaleźć jakieś interesujące zajęcie. Razem z taką dziewczyną spokojne noce wyraźnie nie są możliwe. Nie wątpiłem w to ani chwili.

Nie myliłem się, to była naprawdę absolutnie zadziwiająca noc. Nie potrafiłem zasnąć gdzieś do siódmej rano. Obok takiej dziewczyny czy można zasnąć? No i nie zasnąłem, co prawda ona leżała nie obok mnie, a w sąsiednim pokoju. A ja się czułem jak ostatni idiota. Najpierw czekałem, że przyjdzie do mnie. Przecież nie będzie spała sama, kiedy może spać obok mnie?! Potem rozważałem czy samemu nie pójść do jej sypialni. Może ona czeka na mój pierwszy krok? Jak prawdziwego mężczyzny. Jednak nadal miałem w głowie słowa Krzysia: "nie mamy takich zwyczajów". Żebym ja tylko wiedział jakie dokładnie mają zwyczaje?!

Około siódmej wreszcie zasnąłem, tzn. runąłem do głębokiej czarnej dziury. Nic mi się nie śniło i nic nie chciałem. Nigdy nie czułem się równie głupio. Wszak zawsze próbowałem spróbować, a dopiero później obrywałem. Aczkolwiek tej nocy nawet nie próbowałem dostać się do sąsiedniego pokoju. Właśnie to się nazywa niewykorzystaną możliwością. Największe utrapienie w życiu. Nawet nie spróbowałem, uważając siebie na ostatnią ofiarę.

Obudziły mnie zapachy. Cudne, apetyczne zapachy, które pochodziły z kuchni. Momentalnie zapomniałem o wszystkich utrapieniach i żalach. Mój Boże, co to był za zapach! Na kuchni coś się pichciło, coś niewiarygodnie smacznego. Zapach przyciągał mnie mocniej niż magnes, nie przeszkadzało mi, że nie wiedziałem gdzie jest kuchnia, to było bez znaczenia. Szedłem za wonią, która obowiązkowo mnie doprowadziła tam, gdzie przyrządzano aktualnie jedzenie. Nie myliłem się, tzn. mój nos mnie nie oszukał, zresztą pojawił się na kuchni przede mną, w ślad za nim pojawiłem się i ja.

Gospodyni stała przy kuchence w domowym szlafroczku i mokrymi włosami. Wyglądała na tyle ciepłą i bliską, jakoś wyjątkowo po domowemu, że od razu zapomniałem swoje dziecięce fochy i nocne nieporozumienie. Ona obróciła się na odgłos kroków.

- A, leniu! Pora na śniadanie, czy jest pan głodny? Jak się spało?

- Jestem bardzo głodny, a spałem koszmarnie, bo sam. - rozłożyłem ręce jak by pokazując, że obok mnie nikogo nie było.

Anusia uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

- Proszę do stołu, mamy śniadanie. Nie tak dawno był Krzysztof, przywiózł pana ubranie i rzeczy z hotelu. Jeżeli pan chce, może pan mieszkać u mnie.

Zdaje mi się, że życie nie skończyło się tej nocy. Jeżeli moje rzeczy najpierw przywieziono do niej, a dopiero później zapytano mnie o zgodę, znaczy się, że mój wybór był oczywistym. Też nie wątpiłem w to, inaczej nie mogło być. Czy ktoś by odmówił zamieszkania z taką kobietą? Na pewno nie!

- Chcę - odpowiedziałem i skromnie opuściwszy oczy, dodałem - Bardzo.

- Co pan chce? - nie zrozumiała Anusia lub sprawiała takie wrażenie.

- Chcę u pani mieszkać. Zawsze, tzn. całe swoje życie. Jeżeli pani będzie mnie karmić śniadaniem, całować przed snem i uśmiechać się.

Ona znów uśmiechnęła się, podeszła do mnie i znów dała całusa w policzek, powiedziawszy tylko jedno słowo: "Będę". Próbowałem uchwycić ją za rękę, lecz wyślizgnęła się z moich planowanych objęć i usiadła naprzeciwko.

- Bon appetit, jak mówią Francuzi.

- Bon appetit, szanowna pani.

Gotowała Anusia wspaniale i można było zauważyć, że nie tylko umie, ale i kocha gotować. A to robi wielką różnicę.

W pół godziny znów byłem człowiekiem. Byłem syty, dziś mnie pocałowano i byłem szczęśliwym. Tylko nagie kolana Anusi doprowadzały mnie do szału. Jednakże to wariactwo było już bardziej oswojonym, prawie domowym. Sprawiało mi przyjemność patrzenie na nią, na jej kolana i smukła sylwetkę. Było mi tu dobrze.

- Muszę pojechać na komendę, mam dziś dwa treningi. Chciałabym zabrać pana ze sobą, ale jeżeli pan nie chce, to może zostać w domu.

- Chcę - odpowiedziałem, nie mając zamiaru ukrywać swoich pragnień, które zawsze trzeba mówić na głos, być może wówczas one zbiegną się z czyimś pragnieniem.

- Co pan chce? - znów nie zrozumiała moja rozmówczyni.

- Nie co, a kogo - poprawiłem ją.

Anusia uśmiechnęła się.

- Nie teraz.

- A kiedy? - nigdy nie miałem zwyczaju odkładać na jutro to, co można było zjeść natychmiast.

- Później.

- Dobrze, poczekam. - powiedziałem pokornie, lecz w moich oczach pojawiły się diabliki. Pokora była zwykłą zmyłką. Nie trudno było domyśleć się, że ze mną trzeba być zawsze maksymalnie uważnym.

- To co pan postanowił? Pan jedzie ze mną czy zostaje?

- Pan nie ma wyboru.

Wytłumaczyłem, że pan zakochał się raz i na zawsze. Chciałby każdy moment swego życia być obok pani Anusi. Na treningach, za życia i w śmierci. Amen! Tylko pan ma wątpliwości, czy nie będzie przeszkadzał na treningu, bo tam będą panowie policjanci, a on jest dla nich osobą postronną. Mówiłem te słowa z absolutnie bezbronnym uśmiechem dziecka na twarzy. Po czym nie trudno było zgadnąć, że nawet wszyscy policjanci komendy głównej nie są w stanie przeszkodzić mnie złożyć pani Anusi jakąś propozycję nie do odrzucenia. Nawet na treningu.

Pani trenerka wytłumaczyła, że dziś ona ma tylko jedno zajęcie z policjantami, przy czym to są kobiety. Drugi trening był ze zwykłymi kobietami, dla których w sobotę prowadzi kurs obrony własnej. To są zwyczajne kobiety, a kobiety w mundurze czy w sukni wieczorowej zawsze pozostają kobietami. Bardzo im potrzeba, żeby gdzieś obok był mężczyzna. Na dodatek dziewczyny uczestniczą w zajęciach już pół roku i wiele potrafią, więc nie aż tak wstydzą się obecności innych osób jak kiedyś. Policjantom natomiast obecność osób postronnych w ogóle nie przeszkadza, bo mogą nawet jeszcze skorzystać z tego. Może pan Siergiej im pokaże coś ciekawego?

Wszystko było jasne. Anusia mylnie zakładała, że jeżeli potrafię trochę strzelać, to możliwe i wiem coś o sztukach walki. Całkowicie błędne założenia! Jeżeli na mnie rzuca się ładna dziewczyna znam tylko jeden chwyt w tym przypadku - momentalnie poddaje się. Wszystkie pozostałe chwyty natychmiast znikają z mojej pustej głowy, a na ich miejscu pojawiają się różne głupoty. Żaden ze mnie nauczyciel walki wręcz.

Przyznałem się do tego bez bicia, powiedziawszy, że jeśli ona ma zamiar przeprowadzić jakiś chwyt w celu pokonania mnie, to się nie będę sprzeciwiać temu. Zbyt słaby jestem.

Anusia znów uśmiechnęła się. Jakże podobał mi się jej uśmiech! I jak było przyjemnie, gdy ona uśmiechała się. Odniosłem wrażenie, że też jej sprawia przyjemność moja obecność. Jeżeli człowiek uśmiecha się, to znaczy jest mu dobrze.

- Właśnie dlatego pan musi koniecznie odwiedzić moje zajęcia z samoobrony, żeby nie być tak słabym.

- Do usług, moja księżniczko. Przecież życzenie pani jest świętym, nie mówią tak tu u was w Polsce?

Ania skromnie pochyliła głowę w moją stronę, w jej oczach również błysnęły diabliki.

- No tak, oczywiście.

ROZDZIAŁ VIII

Zeszliśmy do garażu. To było niezwykłe, bo garaż znajdował się bezpośrednio w domu w suterynie. Z korytarza prowadziły tam nieduże schody. Ależ niektórzy żyją!

W garażu stało srebrne Audi-80. Anusia czule nazwała je "Beczką". Odniosłem wrażenie, że garaż jest zbyt wielki jak na jeden samochód. Na pewno nie tak dawno tu stały dwa samochody. Dziwnie, ale ta myśl nie była przyjemną dla mnie. Oczywiście, pani Anusia była zbyt piękną kobietą, żeby być samotną. Na pewno nie była sama.

Chyba to uczucie zazwyczaj zwą zazdrością. Nagle pomyślałem, że obok niej zawsze powinni być niesamowicie piękni, inteligentni i ciekawi mężczyźni. Dlatego, że ona była właśnie taką, niesamowicie piękną, inteligentną i ciekawą kobietą. I jeżeli było jej dobrze z tymi mężczyznami, to nie miałem o to żalu. Mogłem życzyć jej tylko szczęścia i cieszyć się, że była szczęśliwą.

Aczkolwiek nie potrafiłem zdzierżyć i zapytałem.

- Czy pani Anusia jest mężatką?

- Byłam. A dlaczego pan pyta?

Słowo "byłam" zrozumiałem bez tłumaczenia. Trochę zrobiło się lżej na sercu. Oczywiście życzyłem jej szczęścia i powinienem cieszyć się jeśli jej tak jest dobrze. Nawet z innymi mężczyznami. Ale będąc z innym nie była obok mnie, co uważałem za nie prawidłowe. Uśmiechnąłem się.

- Przed tym jak bym proponował rękę i serce, wypada zapytać o taką drobnostkę.

- Czy pan chce mi się oświadczyć?

- Czy pani co do tego ma wątpliwości?

Nie, pani Anusia nigdy w to nie wątpiła. Wystarczyło jej jedno spojrzenie, żeby się domyśliła, że wszystkie moje ręce, nogi, głowy i serca na wieki wieczne należą tylko do niej. Do jedynej. Możliwe, że ona już przyzwyczaiła się do tego, że wszyscy napotkani faceci zakochują się w niej od pierwszego wejrzenia i na całe życie, jednak odniosłem wrażenie, że moje pytanie odrobinę było dla niej nieprzyjemne. Spróbowałem zmienić temat.

- Co to są za zajęcia z obrony własnej z gospodyniami domowymi, które pani prowadzi?

- To zwykły kurs dla kobiet. W soboty mamy bezpłatne zajęcia dla wszystkich chętnych, a w tygodniu wieczorami treningi są płatne. Tylko to niezupełnie zajęcia dla gospodyń domowych, wśród uczestniczek jest wiele kobiet biznesu, prawniczek i menedżerów. Jest nawet jedna kobieta, która jest prezesem banku.

Dopóki jechaliśmy na komendę główną, Anusia zdążyła opowiedzieć mi bardziej szczegółowo o swoich treningach. Wszyscy policjanci z komendy w każdym tygodniu zdają egzamin z walki wręcz. Dodatkowo władze miasta zarządziły, żeby tutaj były prowadzone zajęcia i dla "cywilów", jak zrozumiałem - dla mieszkanek miasta.

Kurs obrony własnej był opracowany przez niemieckiego policjanta Norberta Mertensa. Na zajęciach Anusia naucza jak prawidłowo wykorzystać środki obrony, tzn. pistolet gazowy, gaz i urządzenia paraliżujące. Pokazuje jak prawidłowo zadawać ciosy i bronić się przed uderzeniami, chwytami. Zapoznaje również jak można wykorzystać podręczne środki do obrony własnej.

Brzmiało to całkiem interesująco. Chociaż rozumiałem, że nawet po takich zajęciach nie będę mógł obronić się od napastującej mnie Anusi. Jeżeli oczywiście to kiedykolwiek mogłoby się zdarzyć. W niezależności ile czasu i sił ona by poświęciła na tą naukę dla mnie i tak zdało by się wszystko na nic. Jestem pod tym względem niepoprawnym analfabetą.

Samochód zatrzymał się przed komendą główną policji. Kiedy weszliśmy do środka, Ania wyjęła ze sportowej torby duży niebieski ręcznik i niebieskie kimono i podała to wszystko mnie.

- Przebieralnia dla chłopaków jest tam. Proszę się przebrać, drugie drzwi prowadzą na salę, będę tam czekać na pana.

- Zawsze do usług, księżniczko. - ukłoniłem się nisko i poszedłem do przebieralni.

Tu przebierało się trzech chłopaków, którzy mieli coś około czterdziestki i figury Heraklesa. Jeden z nich obrócił się w stronę otwieranych drzwi. To był Tadeusz Radziwiłowicz, mój stary znajomy ze strzelnicy. Stary nie dlatego, że od dawna, bo poznaliśmy się dopiero wczoraj, lecz kiedy chłopak ma czterdziestkę na karku młodym znajomym go nazwać jakoś nie wypada. Tadeusz ze zdziwieniem popatrzył na mnie.

- Ba! Robin Hood? Co pan tu robi?

- A no nic. Dzień dobry, Tadeusz. - uścisnąłem na powitanie jego rękę.

Policjant natychmiast z zachwytem zaczął opowiadać coś swoim towarzyszom mówiąc szybko po polsku. Jego dwaj koledzy z zaciekawieniem spojrzeli w moja stronę i też wyciągnęli do mnie ręce, żeby przywitać się. Uścisnąłem je.

- Wczoraj cała komenda mówiła jak pan strzelał. Większość po prostu nie wierzyła, że pan istnieje naprawdę, uważając nasze opowieści za bajki. Człowiek nie może tak strzelać.

- A kto powiedział, że jestem człowiekiem? Jestem Batmanem.

Tadeusz uśmiechnął się z zadowolenia, jednak ciekawość go zżerała.

- Jednak pan przyzna się, co pan tu robi?

- Szedłem obok. Widzę - drzwi są otwarte, no i postanowiłem zajrzeć.

Tadeusz podniósł wskazujący palec do góry i z niedowierzaniem pomachał przede mną.

- To nie może być. Dlatego, że tego nie może być nigdy. Spróbuje zgadnąć, kto by mógł złapać taką grubą rybę jak pan? Komendant?

- Nie, pan nie zgadł.

Tadeusz uważnie spojrzał na moje kimono i zamyślił się na chwilę. Było wyraźnie widać jak on próbuje połączyć niektóre fakty ze sobą. Następnie wypowiedział tylko dwa słowa:

- Pani Anna?

Pozostało mi tylko rozłożyć ręce. Ależ z niego Sherlock Holmes! Sprytny. Tadeusz z zadowolenia gwizdnął jak by mówiąc tym, no i co z tego, że pan tak dobrze strzela, nasi funkcjonariusze z łatwością takich mogą złapać. Szczególnie funkcjonariuszki. Jawnie było widać, że sprawiała mu przyjemność myśl, że funkcjonariuszka jego komendy potrafiła złapać tak grubą rybę w sieci. Jeżeliby on tylko wiedział, jaką naprawdę jestem małą płotką, to natychmiast przestałby się uśmiechać.

Tadeusz z kolegami przebrali się i poszli na salę. Podążyłem za nimi. Widać było, że Radziwiłowicz był dużą szychą w komendzie, bo gdy pojawił się na sali padła jakaś komenda. Jedna z kobiet w czarnym kimonie dała jakiś rozkaz szeregowi i zameldowała mu, jak zrozumiałem o gotowości do egzaminu. I o tym, że rozgrzewka już była zrobiona. Spojrzałem na szereg. Ależ! Jakie ładne policjantki pracują w komendzie policji miasta Wrocławia!

Zgadza się, w szeregu stały naprawdę bardzo piękne kobiety. Dlaczego takie dziewczyny pracują w policji, a nie jako modelki?! Wręcz niewiarygodnie. Skądś nagle pojawiła się Anusia, przyniosła jakieś listy. Tadeusz wskazał jej palcem na mnie i za coś podziękował. Chyba za mnie. Ania obróciła się i puściła do mnie oczko. Wyglądała na zadowoloną. W białym kimonie z podwiązanymi wstążką włosami wyglądała zniewalająco. Mimo woli pomyślałem, że wstążkę można by pozostawić, jednakże cała reszta była zbędną - jej białe kimono, Tadeusz z kolegami i dziewczyny w szeregu. Chyba znów mnie zamurowało, co mi przydarzało się jakoś zbyt często w obecności Anusi. Poczucie czasu zawiodło mnie. Z tego stanu wyrwał mnie głos Tadeusza, który powiedział coś co nie do końca zrozumiałem. Tadeusz roześmiał się.

- Chodźmy do stołu. Popatrzysz na pracę dziewczyn.

Dopiero teraz zauważyłem, że pośrodku sali stoją dwa stoły. Przecież to był egzamin, jak mogłem zapomnieć. Jednego tylko nie rozumiałem, dlaczego tu w Polsce tak kochają sprawdziany? Chociaż z drugiej strony, jak by nie było ich, to gdzie można byłoby popatrzeć na tyle ładnych dziewczyn? One byłyby gdzieś w terenie, wykonywały jakieś zadania, łapały by przestępców. Lub na podium, gdzie prezentowałyby kreacje wieczorowe. Jednak ze wszystkich dziewczyn moją uwagę przykuwała tylko Anusia, reszta mogła iść na zadania lub podium. Pożądałem ją, tutaj i natychmiast.

Usiedliśmy przy stole, a dziewczyny parami przystąpiły do ćwiczeń. To były naprawdę piękne kobiety, lecz to co one wyprawiały było niezbyt pięknym.

Sądząc po tym co zobaczyłem, w przygotowaniu funkcjonariuszy z komendy był robiony nacisk nie na popularne ostatnio Aikido czy Taekwondo, a na jedną z odmian w karate, gdzie dominowały mocne ciosy i bolesne chwyty. Trochę to przypominało Dju-djitsu. Nie wiem dlaczego, ale myślałem na początku, że policjanci powinni stosować inne chwyty, nie aż tak ostre, lecz widocznie się myliłem.

Wyglądało na to, że dziewczyny wykonywały wszystko dobrze, bo Tadeusz uśmiechał się robiąc jakieś notatki na kartkach i kiwał mi głową w stronę dziewczyn, jak by pytając: "No i jak?". Wiedziałem, ze one są świetne. Pracują w dobrym tempie i bardzo ostro. Pewnie przyda im się to w pracy przy obezwładnieniu uzbrojonych przestępców lub przy uwalnianiu się z ich chwytów potrafiłbym tak, ale nie miałem teraz do tego głowy, byłem zaoferowany patrzeniem na Anię, która chodziła wśród dziewczyn, podpowiadała im coś i poprawiała błędy. Przez jej białe kimono robiłem się na przemian a to czerwony a to blady. Myślami byłem gdzieś bardzo daleko, na pewno nie na sali egzaminacyjnej. Myślałem o niej, o tym, że chcę jak najszybciej wrócić do domu. Do jej domu razem z nią.

Tadeusz znów o coś mnie zapytał. Pytająco spojrzałem w jego stronę, on powtórzył pytanie.

- Czy nie zechciałby Robin Hood wyjść na tatami i pokazać naszym funkcjonariuszkom jak pracują w Rosji?

- Gdybyśmy byli przy stoliku w restauracji wtedy bym pokazał. Na tatami u nas nie pracują, chociaż być może jednak się mylę, pracują też. Tyle że ja nie wiem jak.

Tadeusz powiedział parę słów po polsku do Anusi. Naturalnie spryciarz zorientował się, że nie potrafię jej odmówić. W sporcie takie zagranie nazywają chyba chwytem poniżej pasa. Anusia podeszła do mnie.

- Bardzo pana prosimy.

Znów zacząłem tonąć w jej oczach, to był jakiś obłęd. Świat jakby rozmywał się i odpływał gdzieś. Na sali nikogo oprócz nas nie było, tylko ja i ona. I jeszcze jej czarująco wabiące oczy. Oprzytomniałem dopiero na tatami, kiedy dotarło do mnie gdzie się znajduje przed oczyma przemknęło mi całe życie. Dzieciństwo, młodość, której chyba nigdy tak naprawdę nie miałem. A jeszcze przypomniały mi się lekcji Lejli z Dju-djitsu, córki mego afgańskiego nauczyciela Szafiego. Jak ona znęcała się nad wszystkimi moimi biednymi czułymi punktami, a ja w odwecie nic nie mogłem zrobić. Podejrzewałem, że teraz nastąpi powtórka z tamtych doświadczeń.

Z naprzeciwka wyszła na tatami jedna z dziewczyn. Piękne włosy, cudna sylwetka. I oczy, z wyrazu których od razu odczytałem, co teraz będzie. Teraz mnie będą bić. Od razu zrobiło mi się smutno, bo gdyby tylko wiedział jak pracują na tatami w Rosji, to obowiązkowo bym to zademonstrował. Niestety nic nie miałem do zaproponowania. Tylko własne plecy.

Dali mi do ręki pistolet, który okazał się ku memu zdumieniu prawdziwym, a nie gumową imitacją. Wyglądało na to, ze tu naprawdę pracowali jak w realnym życiu. I z realną bronią. To, że na egzaminie noże mieli prawdziwe nie zabawki już zdążyłem przyuważyć, co było prawidłowe i z czym absolutnie zgadzałem się. Ale zasmuciła mnie myśl, że bić będą boleśnie.

Być może tylko pierwszy chwyt powinien być niezbyt bolesny. Obezwładnianie uzbrojonego przestępcy, tzn. mnie. Przełożyłem broń do lewej ręki i z przyzwyczajenia odbezpieczyłem ją. Sprawdziłem czy nie ma naboju w magazynku i stanąłem naprzeciwko dziewczyny. Moje gmerania z pistoletem nie uszły uwadze obserwatorów, usłyszałem jak dziewczyny leciutko podśmiewały się zemnie. Zgadza się, nie byłem na strzelnicy. Pistolet trzymałem na wysokości pasa, a nie na wyciągniętej ręce jak wielu. Po prostu nie miałem ani siły ani chęci podnosić go wyżej. Zawsze tak go trzymam, Tadeusz już miał możliwość przekonać się o tym.

Moją postawę trudno było nazwać gotowością do walki. Tak naprawdę wyglądałem jak ostatnia oferma, ale zawsze wyglądam podobnie, to nie moja wina. Na dodatek już dawno zapomniałem jak trzeba przygotowywać się do walki.

Dziewczyna ruszyła do przodu, pamiętałem tylko, że gdybym stawiał opór to będzie znacznie bardziej boleć. Dlatego i nie myślałem o stawianiu oporu. Ciało samo zeszło z linii ataku, bo jeżeli potraficie umknąć od kuli, to potraficie uniknąć i chwytu. To co zdarzyło się dalej dla wielu było zupełnie niezrozumiałym. Dziewczyna poślizgnęła się i spadła na podłogę, tzn. nie spadła, bo w ostatniej chwili zdążyłem zamiast przeprowadzenia uderzenia w szyje trochę podtrzymać ją za głowę. Ale w tym samym momencie lewa ręka absolutnie automatycznie przystawiła lufę do jej skroni i nacisnęła spust. Miałem takie wrażenie, jakby moja ręka żyła swoim życiem, niezależnym od reszty ciała. To było straszne. Nawet dla mnie samego. W zamarłej ciszy wszyscy usłyszeli szczęk metalu. Nie miałem zamiaru demonstrować jakichś popisów lub przechwałek po prostu to było logicznym końcem kontr ataku. Wszyscy dobrze to zrozumieli. W sali zapadła ciążąca cisza. Dziewczyny czuły się jakoś nie swojo.

Przeprosiłem i powiedziałem, ze to wyszło przypadkiem i więcej się nie powtórzy. Pomogłem dziewczynie podnieść się i przekazałem jej pistolet. Chciałem jak najszybciej go się pozbyć, czułem jakby palił mi ręce.

Dziewczyna przyjęła znów pozycję wyjściową, przed tym nieco potarłszy uściśniętą szyję. Oczekiwała, że będę robić jakiś bolesny chwyt albo "nożyce", lecz przesunąłem się od zewnątrz, z lewej strony od lufy, blokując go swoim ciałem. Mój łokieć zatrzymał się centymetry od nasady jej nosa. Wybijać pistolet po tym chwycie już nie było potrzeby. W oczach dziewczyny zastygło przerażenie. Ciekawie jaki by wyraz zastygł w tych oczach, gdybym skończył swój ruch. Tylny ruch innego łokcia kończył się ciut poniżej jej potylicy.

Pod każdym względem niepotrzebnie wyszedłem na tatami. Im dłużej tu znajdywałem się tym smutniejszym robił się Tadeusz i tym bardziej jego funkcjonariuszki wyglądały na przygnębione.

Zademonstrowałem kilka ruchów przy jednoczesnej pracy z dwoma, a później z trzema przeciwnikami. W tym nie było nic trudnego. Zwykła technika obrony jednego napastnika drugim. Stara jak świat prawda - dziel i rządź. Im więcej wokół masz przeciwników tym bardziej oni przeszkadzają sobie nawzajem. I tym bardziej ciekawą masz pracę, gdzie najgłówniejszym zadaniem jest trzymanie ich na odległość. I później możesz neutralizować po kolei jednego za drugim. Neutralizować efektywnie i na długo, bo inaczej praca się robi nie tylko nie interesująca, ale i dosyć męcząca.

Technika naprawdę nie była skomplikowaną, a chwyty czasami wyglądały nawet na zbyt prymitywne. Przygnębiało wszystkich tylko moje uporanie się z czasem. Niby on był dla mnie z plasteliny, którą lepiłem jak chciałem swoimi pokiereszowanymi rękoma. A to ściskałem go w grudę, a to rozciągałem, a to zakręcałem spiralą.

Dosłownie chwilę temu stałem na tatami taki słaby i bezbronny, że aż samemu serce z żalu ściskało. Natomiast wystarczyło dziewczynom zaatakować i ze mną działo się coś niewytłumaczalnego. Rozpływałem się w powietrzu, znikałem w obłoku jakichś ruchów. W to, że przeprowadzałem kontr atak nikt nie wątpił, jednak co dokładnie robiłem nikt nie rozumiał. Niektóre z dziewczyn wręcz niczego nie zdążały zauważyć. Ponoć sprawiałem wrażenie jakbym znikał w równoległym świecie lub zatrzymywałem czas, żeby zastosować swoje chwyty, a później wracałem z powrotem i znów uruchamiałem zegarek. To było podobne do czarów.

Wydaje mi się, że na dzisiaj już wystarczy wrażeń. Poprosiłem Tadeusza by zwolnił mnie z tatami, na co dostałem pozwolenie. Jego głos już nie był wesołym. A i w oczach pojawił się jakiś nowy wyraz. Nie wesoły również. Zapytałem czy coś się stało, w odpowiedzi Tadeusz uważnie popatrzył na mnie.

- Kim tak naprawdę pan jest?

- Tadeuszu, wszystko zapomniałeś, jestem Robin z Locksley, na którego wołają Robin Hood, ale przyjaciele często mnie zwą Batmanem.

Nawet nie uśmiechnął się z mego żartu, widocznie nie do żartów mu teraz było.

- Nie trzeba było wpuszczać pana na tatami, teraz one będą wątpić w swoje siły. Będą wątpić, że potrafią zatrzymać przestępcę.

- Nie wprosiłem się tam, sami prosiliście. A dziewczyny niech nie wątpią, bo one są najlepsze, najlepsze na świecie. Tylko niech jeszcze nieco potrenują. Na dodatek nie jestem przestępcą, pamiętasz? Jestem masażystą. A masażystę dowolna dziewczyna zatrzyma gołymi rękoma. Albo gołymi plecami, przy tym zatrzyma co najmniej na kilka godzin.

Jak zrozumiałem egzamin był skończony, Tadeusz powiedział coś dziewczynie w czarnym kimonie, policjanci rozeszli się. Wyglądali na przybitych. Jedna z kobiet podeszła do Anusi i patrząc w moja stronę coś jej powiedziała. Kiedy odeszła, zapytałem o co chodzi.

- O czym tu panie plotkują?

- O niczym. Ona powiedziała, że mój rosyjski przyjaciel jest prawdziwym szamanem. I prawdziwym dżentelmenem, bo nigdy nie uderzy kobiety, po prostu ja zastrzeli, jeżeli taka powstanie konieczność.

Nie zdążyłem nic odpowiedzieć, bo do nas znów podszedł Tadeusz.

-Sierioża, czy pan mógłby przeprowadzić zajęcia z naszymi chłopakami? To będzie bardzo pożyteczne dla nich.

Pytająco spojrzałem na Anusię, absolutnie nie mając chęci zajmowania się z jakimiś tam mężczyznami. Miałem dziewczynę, którą byłem gotów zajmować się całe swoje życie, więcej nie potrzebowałem nikogo do szczęścia. Mimo to dobrze wiedziałem, co ona mi powie, bo na pewno powie, że trzeba chłopakami zająć się. Dlatego postanowiłem zrobić coś po swojemu.

- Potrzebuję to omówić z panią Anną, lecz wstępnie mogę powiedzieć, że jestem gotów poświęcić jakiś czas waszym chłopcom. Prawda w zamian proszę trochę odciążyć panią Annę, bo ma zbyt dużo obowiązków, a ja czasem potrzebuję jej rady z różnych zagadnień, mam zamiar omówić z nią pewne chwyty. Byłoby dobrze, jakbym miał możliwość potrenować z nią, więc chyba trzeba będzie zwolnić ją z wykonywania niektórych obowiązków służbowych. Oczywiście na ile jest to możliwe. Umowa stoi?

Tadeusz uśmiechnął się ze zrozumieniem, sądząc po mojej twarzy targować się nie miałem zamiaru. To było jasne.

- Nie ma problemu. Kiedy pan ma czas?

Kilka chwil poszeptaliśmy z Anusią. Zajęć z kursu samoobrony w soboty nie mogła odwołać, dlatego postanowiliśmy, że w sobotę, w czasie mojej przymusowej samotności, mógłbym zająć się z policjantami walką wręcz. I może czasami wieczorem w ciągu tygodnia, kiedy Ania ma treningi z jej uczennicami "z cywila". Pozostałe wieczory miałem zamiar zajmować się z Anusią, jednakże nie walką wręcz. Dlatego umówiłem się z Tadeuszem na spotkanie w następną sobotę.

Tym czasem do sali już kilka razy zaglądały ładniutkie kobiecy główki. Widocznie nasz egzamin przeciągnął się w czasie, a za drzwiami czekała nowa grupa. Tadeusz uścisnął mi rękę na pożegnanie, wyglądał nadal na niewyraźnego. No cóż, sam sobie winien, nie trzeba było mnie wyciągać na tatami.

Lecz Anusia też nie wyglądała na wesołą, więc zapytałem co się stało.

- Nic się nie stało. Tylko teraz zupełnie nie wiem jak mam dalej prowadzić swoje treningi, bo tego co nam pokazałeś nie da się nauczyć.

Po raz pierwszy Anusia zwróciła się do mnie na "ty", a nie per "pan". Wyglądało to, że naprawdę ją to martwi, chociaż starała się tego nie okazywać. Moja droga dziewczyno, nie warto martwić się takimi drobnostkami. W tym momencie zachciało mi się ją przytulić i uspokoić. Zamiast tego spróbowałem zażartować.

- Ale nie zademonstrowałem wszystkich moich umiejętności. Pani Anusiu, nawet pani nie wie, jak potrafię całować. A jeżeli mam być poważnym, to na niektóre rzeczy trzeba umieć przymykać oczy.

- Ale nie zademonstrowałem wszystkich moich umiejętności. Pani Anusia nawet nie wie, jak potrafię całować. Lecz mówiąc poważnie, to na niektóre rzeczy trzeba umieć przymykać oczy. W naszym plemieniu istnieje nawet specjalna modlitwa dla takich przypadków: "Boże, daj mi siły aby zmienić to co mogę, i pokory, żeby przyjąć to, czego zmienić nie mogę. I mądrości, żeby odróżnić jedno od drugiego".

Wziąłem ją za rękę i uważnie spojrzałem w oczy.

- Uważaj to za zwyczajny trik, a jeszcze lepiej, że nigdy nie wychodziłem na tatami. Wtedy będziesz mogła pracować dalej, tym bardziej, że jako instruktor jesteś znakomita i bardzo dobrze przygotowujesz dziewczyny. To jest prawdą.

Anusia podniosła oczy, było jej przyjemnie, że ją pochwalono. Może i naprawdę nie jest tak źle, jak się jej wydawało. Powiedziała tylko jedno:

- Dziękuję.

Powiedziała to po polsku, więc domyśliłem się, że nadal nie zupełnie doszła do siebie. Nie wytrzymałem i pocałowałem ją w rękę, dokładniej wewnętrzną stronę dłoni, co ją odrobinę zdziwiło, ale widać było, że to była przyjemna niespodzianka, bo kiedyś w dawnym życiu zawsze całowałem jej dłonie. Bardzo dobrze wiedziałem czego jej teraz potrzeba, dlatego zapytałem z uśmiechem:

- Jeżeli się nie mylę, za drzwiami czeka nowa grupa? Może zaczniemy wreszcie następny trening? Bo im wcześniej to zrobimy tym wcześniej skończymy, co znaczy, że szybciej wrócimy do domu. Jak mówią u nas w milicji - wcześniej wpadniesz wcześniej wyjdziesz.

- U nas w policji mówią inaczej: wcześniej wpadniesz, dłużej siedzieć będziesz.

- Ale to nie nasz przypadek, przecież mamy sporo spraw do załatwienia w domu, no to jak?

Anusia uśmiechnęła się. Ba! Jaki to był cudowny uśmiech! W jej oczach nie było już smutku.

- No tak, więc zacznijmy.

I poszła do drzwi by wpuścić następną grupę. Wróciłem do stołu, bo nie miałem wątpliwości, że dzisiaj więcej mnie nie zaproszą na tatami. Nie pomyliłem się, jak na pierwszy raz dla Ani wystarczyło wrażeń i trików również.

Oprócz tego, dzięki tym moim trikom egzamin przeciągnął się prawie o pół godziny, czym zmusiliśmy następna grupę do czekania, a nie było to zbyt dobrze, tym bardziej, że w tej grupie były dziewczyny "z cywila", a dokładniej szesnaście pań.

Lecz Anusia była znów w swoim żywiole. Patrzyłem jak robiła rozgrzewkę, w której najbardziej mi się spodobała obecność wielu tanecznych elementów. Co może być lepszym rozgrzaniem niż taniec z partnerem? Jednakże dziewczyny tańczyły same. Zauważyłem, że w odróżnieniu od policjantek, te panie patrzyły na mnie z większym zainteresowaniem, pewnie wyobrażając mnie sobie w roli manekina dla ciosów. Po plecach nagle mi przeszło drżenie, pomyślałem, że panie w cywilu mogą być bardziej krwiożerczymi niż funkcjonariuszki. Na moje szczęście po rozgrzewce dziewczyny przystąpiły do powtórki poznanych wcześniej technik, mianowicie praca ze środkami obrony własnej.

Zgadzałem się absolutnie z tym, że na każdym zajęciu trzeba powtarzać poprzedni materiał, żeby doprowadzić wyuczone chwyty do automatyzmu. Następnie dopiero poznawać nowe elementy, ale na każdym treningu powtarzać stare, żeby przy ich wykonaniu działał refleks, nie mózg. Tak, najważniejszym jest refleks.

Lecz to, że panie pracowały na sali z gazem i pistoletami gazowymi, nie spodobało mi się. Podobne treningi trzeba przeprowadzać na świeżym powietrzu, aby nauczyć dziewczyny żeby brały pod uwagę kierunek ruchu powietrza. Później trzeba popracować na ograniczonej przestrzeni, na przykład w windzie, na krótką odległość. Praca z paralizatorem też nie była zbliżoną idealnie do pracy w realnych warunkach. Inną sprawą jest uderzyć z całej siły manekin paralizatorem, chociaż samo uderzenie wyglądało imponująco, nawet jeżeli paralizator był nie naładowanym. Jednak w realnym życiu zazwyczaj ten przyrząd znajdował się w torebce, a nie od razu w ręku uczennicy. I jeżeli by mnie spytano, co wolałbym użyć do obrony gaz czy paralizator, znajdujące się w torebce, moja odpowiedź byłaby jednoznaczną, lepiej użyć torebkę, która znajduje się bliżej, a najważniejsze, że jest pod ręką. Wykorzystywać trzeba to, co trzymasz aktualnie w ręku.

Idąc ciemną ulicą, trzeba wziąć do ręki gaz. Wchodząc na klatkę schodową - wyjąć paralizator z torebki, bo w krytycznej, stresowej sytuacji o tym wszystkim elementarnie można zapomnieć. Z resztą nikt wtedy i nie pozwoli wam je z torebki wyjąć.

Na dodatek uważam, że kobiety i tak mają co nosić w torebce - puder, pomadkę, grzebień, lusterko i jeszcze milion bardzo i nie bardzo potrzebnych drobiazgów. Więc nie rozumiałem, po co tam jeszcze nosić nikomu nieprzydatny chłam w rodzaju paralizatora lub gazu obronnego. Trzeba brać pod uwagę zwykły fakt, że ilość środków obronnych tak nie wpływa na bezpieczeństwo, jak umiejętność władania nimi. Dlatego trzeba zaczynać od najprostszego - tego co macie zawsze pod ręką, m.in. z torebki, która w umiejętnych rękach może okazać się poważną bronią.

Dopóki dziewczyny pracowały przy manekinach, Anusia w paru zdaniach wytłumaczyła mi teorie bezpieczeństwa. Uważano według metodyki Norberta Mertensa, że dla uratowania się przed napastnikiem trzeba było postarać się możliwie najwcześniej zobaczyć zagrożenie i spróbować go uniknąć, tzn. próbować uciec. Lub znaleźć kontakt z przestępcą. Jeżeli to nie zadziała, to zastosować chwyty samoobrony.

Wszystko to brzmiało dosyć znajomo. Nazywaliśmy to wyborem bezpieczniejszej drogi, próbą uniknięcia nieprzyjemności, jeśli to nie wypaliło, to wtedy trzeba działać. Gotowy jestem nawet przyznać, że od przestępcy można uciec. Możliwe to się nie uda, ale co stoi na przeszkodzie aby spróbować? Jednak to, że z przestępcą można dogadać się, wydaje mi się mocno naciąganym lub w ogóle błędnym założeniem. O ile człowiek zdecydował się dokonać przestępstwa, to nie widzę możliwości słowami go powstrzymać. Eksperymenty tu mogą skończyć się dosyć nieciekawie.

Co więcej napastnik dosyć często pracuje według jednego z najbardziej rozpowszechnionych schematów zachowania. Pierwszy to kiedy swoimi chamskimi, grubiańskimi i poniżającymi docinkami próbuje was wyprowadzić z równowagi. Na takiego osobnika nie trzeba zwracać uwagi i spokojnie przejść obok. Do was osobiście nikt nigdy nie zwraca się w podobny sposób, więc was to nie dotyczy. W tym towarzystwie nie macie czego szukać.

Drugi schemat, to kiedy do was mogą się zwrócić niby w przyjacielskim i żartobliwym tonie. Złożyć na przykład następującą propozycję: "Jaki fajny telefon, może sprezentuje go mi pani?" W podobnej sytuacji trzeba puścić mimo uszy żarty, bo dowolna emocjonalna reakcja - uśmiech lub agresja - będzie waszą porażką, bo przestępcy są na nią przygotowani. W ostateczności można rozmowę prowadzić srogim tonem i to tylko w ten sposób, żeby od razu dać do zrozumienia napastnikom, że nie macie czasu na rozmowę z nimi: "Panowie, bardzo mi się spieszy". I natychmiast zmykacie.

W dowolnym przypadku nie macie szans "przegadać" przestępców, którzy wcześniej do takich sytuacji przygotowują się, w odróżnieniu od was. Jest jeden wyjątek, kiedy naprawdę nie macie już żadnej szansy - trzeba próbować zagadać napastnika. Kiedy on wyjmie nóż, zapytać go: "A co dalej?" Kiedy spróbuje wytłumaczyć, co będzie dalej, zapytać znów: "A co dalej?" Być może to go zmusi do zastanowienia, a wam da odrobinę czasu na działanie. Wątpię, czy ta technika sprawdzi się, jednak dlaczegoż nie spróbować?

Tym czasem Anusia już prowadziła podstawową cześć treningu - praca nad uderzeniami i obrona przed ciosami. Jak wśród dziewczyn-policjantek tak i wśród dziewczyn-cywilów nie zauważyłem żadnych oznak człowieczeństwa i humanitaryzmu. Zadawały ciosy pięścią i wewnętrzną stroną dłoni biły w nasadę nosa, uderzały w manekin łokciem i kolanem, wykonywały pchnięcia palcami w oczy, gardło i krocze. Nawet biły głową biedne manekiny po nosach, biły mocno, od serca, dało się zauważyć dobrą szkołę. Widać było również jak dużo sił i czasu było temu poświęcone, być może nawet nie jeden rok.

Anusia mówiła, że panie uczestniczą na zajęcia dopiero od pół roku, całkiem możliwe, ale nie wątpiłem w to, że przed tym te dziewczyny kilka lat uprawiały jakieś sztuki walki.

Lecz to wszystko było nie tym, co chciałem zobaczyć. Widać było świetną formę fizyczną pań, w niczym nie ustępowały pod tym względem funkcjonariuszkom, a ja chciałbym zobaczyć jak te wszystkie chwyty zrobiłyby zwykłe dziewczyny na ulicy. Które na przykład nie potrafią dosyć mocno uderzyć pięścią, a tym bardziej głową w nos. Które nawet w ogóle nie potrafią uderzyć innego człowieka. Dla nich z tej techniki pozostałyby tylko ciosy łokciem i kolanem, no i jeszcze być może pchnięcia w oczy i krocze.

Panie nadal ostro ćwiczyły obronę przed uderzeniem. Jeżeli napastnik robił cios z przodu czy z góry - blokowały go ręką, wykonywały pchnięcie nadgarstkiem w nos i następnie uderzenie nogą w krocze.

Przy uderzeniu od dołu - usuwały się w bok, łapiąc i ściskając napastnika za gardło i robiły cios nogą w kolano. Po tym jak przeciwnik pochylał się do dołu, dobijały go uderzeniem nogą w głowę.

Wszystkie te blokowania, chwyty za gardło i reszta wyglądały dosyć skomplikowanie. Dla obrony nie warto wykorzystywać blokowania, bo przeciwnik i tak to przebije. Wystarczy usunąć się z linii ataku. Jednocześnie ciosy nogą w krocze i w kolano, nadgarstkiem w nos, a szczególnie dobijanie wydało mi się bardzo rozumnym. Napastnika koniecznie trzeba dobić, bo niewykonana do końca praca zawsze oznacza początek następnej, bardziej ciężkiej pracy. Zauważę, że nie zabijać, a dobijać, tzn. uniemożliwić przestępcy dogonienie was lub prześladowanie. Cios w kolano, w głowę kolanem czy nogą w krocze doskonale się tu sprawdzą.

A już absolutnie fantastycznymi wydawały mi się tak zwane wykańczające chwyty. Przytrzymywanie głowy kciukami za podbródek, lub nosa przy pomocy wskazującego i środkowego palca. Uścisk kantem dłoni pomiędzy ustami i nosem, pchnięcia ręką w krtań, ucisk gardła kciukami, po którym jak wytłumaczyła Anusia przeciwnik straci przytomność w trzy minuty, a za 3-8 minut może nastąpić i śmierć kliniczna. Mimowolnie chciałem zapytać, a któż to wam da te trzy minuty? Jeżeli chcecie zabić wystarczy nacisnąć na tętnicę główną i człowiek umrze w kilka sekund. Jednak to już trudno nazwać obroną własną. Wydawało mi się, że te wszystkie "wykańczające chwyty" zupełnie tu były nie na miejscu. Jedynie co z tego by się przydało to pchnięcia kciukami w oczy i krocze napastnika.

Niezauważalnie zajęcie dobiegło końca. Dziewczyny podchodziły do instruktorki z zadowolonymi uśmiechami na twarzy, coś jej mówiły po polsku, kiwały głową w moją stronę. Żartowały. Potem wszystkie wyszły z sali i poszły wziąć prysznic.

Też udałem się do przebieralni. Prysznice niestety były osobne dla kobiet i mężczyzn, ale już nie można było mnie tym zadziwić. Chociaż sam pod prysznicem czułem się jak sierota. Nawet nie chciałem teraz trafić na żeńską połowę, po prostu brakowało mi Anusi. Nie było komu podać mydła, nie było komu umyć moje biedne i zranione plecy. Na domiar wszystkiego zacząłem martwić się, czy stopniowo nie przyzwyczajam się do tych samotnych wodnych zabiegów. Przecież dopóki człowiek sprzeciwia się to żyje. Sprzeciwiałem się, lecz pod prysznicem znów byłem sam.

Jednakże po treningu pojechaliśmy do niedużej restauracji na obiad. Natychmiast wszystkie smutne myśli zniknęły, bo nie jestem pamiętliwy. Moja siostra nawet uważa, że mam tylko jedną wadę - jestem zbyt dobrotliwym człowiekiem, ale ona się myli. Niestety wad mam znacznie więcej, co najmniej dwie. Druga to zbyt krótka pamięć. Szybko zapominam niedobre rzeczy, więc o samotnym prysznicu już nie wspominałem.

Dokonanie wyboru dań powierzyłem Anusi, wiedziałem, nie zostawi mnie głodnym. Nie pomyliłem się, sądząc po jej zamówieniu, które właśnie składała kelnerowi.

- Na pierwsze danie poprosimy barszcz, na drugie sznycel po wiedeńsku i sałatkę z pomidorów. Do tego jeszcze kawę i butelkę wina.

Od razu zrobiło mi się lżej na sercu. Byłem gotów umrzeć z miłości, lecz umierać z głodu zawsze uważałem za największy absurd. Anusia zwróciła się do mnie:

- Coś jeszcze pan chce?

- Na razie nie wiem, być może później powtórzymy zamówienie.

- Krzysztof mówił, ze pan ma dobry apetyt.

Skromnie opuściwszy oczy, odpowiedziałem:

- Sam też jestem dobry, po prostu pani jeszcze nie spróbowała.

Który z Krzyśków, Junior czy Starszy, wydał tajemnicę wojskową o moim apetycie, teraz mnie nie interesowało. Na wszystko przyjdzie swój czas. Teraz nie miałem do nich głowy, ale jak spotkam - pogryzę. Obecnie miałem myśli zajęte kimś innym. W dodatku dobry apetyt, na ile pamiętałem, nie był jakąś wadą. Czasami za wadę uchodził duży brzuch, chociaż jak mawiała moja mama - dobrego człowieka powinno być dużo, jednak ja wdałem się w ojca, byłem dobrym, lecz nie było mnie za wiele.

Siedzieliśmy popijając winko i rozmawiając. Po barszczu, sznyclu nadeszła pora na zwierzenia. Prawda, zawsze uważałem, że po sytym obiedzie najlepsza jest godzinka leżakowania, ale nie byłem sam. W przeciwnym przypadku nie zwlekałbym ani chwili, jednak obok Anusi coś ze mną działo się nie tak. Każdy psychiatra bez wątpienia by postawił diagnozę schizofrenii, w zaawansowanym stadium najlepiej - i chyba nie pomyliłby się nawet.

Ze mną naprawdę coś się działo niezwykłego. Czy odwrotnie - najbardziej pospolite rozdwojenie jaźni. Na przykład znacznie zmądrzałem, potrafiłem prowadzić towarzyskie rozmowy, czasami wykazując się głębokimi i ciekawymi przemyśleniami. Sam słuchałem siebie ze zdziwieniem. Niby skąd to wszystko się wzięło we mnie?! I czy aby na pewno to ja przed chwilą powiedziałem?

Anusie było ciekawie w moim towarzystwie, czułem to. Czasami ze zdziwieniem podnosiła oczy, coś pytała i kiwała głową. Jakkolwiek była to tylko jedna moja połowa, w której pojawiła się jakaś cząstka Ani. Właśnie dzięki niej moje myśli i słowa nabrały zgrabności i doskonałości, które nie były wcześniej moimi przymiotami. Natomiast druga połowa pozostała niezmienną. I myśli miała tak samo głupie, jak kiedyś. Lecz myśli te dotyczyły Anusi i wymarzonej godzinki leżakowania z nią.

Zostawiliśmy samochód obok restauracji i poszliśmy na piechotę. Zwiedziliśmy po drodze kościół Św. Marii Magdaleny, pospacerowaliśmy nad Odrą wzdłuż bulwaru Dunikowskiego i bardzo długo siedzieliśmy na ławeczce w niedużym parku. Faktycznie, na tej ławeczce trochę więcej spędziliśmy czasu. Po prostu zagadaliśmy się i zapomnieliśmy o całym świecie. O czasie, o otoczeniu. Proszę mi wierzyć, że z taką rozmówczyni jak Anusia to wcale nie jest trudnym. Dopiero zmierzch zmusił nas by powrócić do rzeczywistości.

Jakże jest dobrze nigdzie nie spieszyć się. Przed nami była jeszcze cała niedziela.

ROZDZIAŁ IX

Wróciliśmy do domu koło jedenastej. I prawie całą noc przegadaliśmy o Marcu Chagallu, o nowej płycie Joe Cockera. O przeczytanej w czasie pobytu Ani w Moskwie książce "Altwiolista Daniłov" autorstwa Władimira Orłowa. Zresztą nie tak dawno wyszła następna jego książka "Aptekarz".

Wspominałem jak po czwartej klasie podstawówki rodzice "zesłali" mnie prawie na całe lato, lecz nie na Syberię, a znaczniej gorzej. Zesłano mnie na wieś, która znajdowała się na północ od Moskwy, pośrodku parku narodowego. Było tam mnóstwo łosi, dzików i saren, jednak żadnej dziewczyny w moim wieku. Z chłopaków rówieśników miałem do towarzystwa tylko kuzyna - Kolę, który ciągle znikał gdzieś ze swoim starszym bratem Aleksandrem. Mnie jako obcego z miasta, do swej paczki nie brali. Ale dzięki temu zaprzyjaźniłem się z innym kuzynem - Wołodią, który mając lat osiemnaście niefortunnie zanurkował do rzeki, uszkodził sobie kręgosłup i od kilku lat miał sparaliżowane nogi. Niedużym wózkiem na kołach z łańcuchem od roweru, przyjeżdżał do najbliższego stawu, gdzie całymi dniami łowiliśmy z nim karasie. Ależ było fajnie! Chociaż i tak cały czas tęskniłem za miastem, dopóki Wołodia nie dał mi do przeczytania jednej ze swoich książek, jedyna która była dla dzieci. Książka miała tytuł "Czterej pancerni i pies". Jaki to był skarb! Wyobrażacie sobie, że jeszcze pół roku temu ten film pokazali w telewizji. Emitowano ten serial w porannych godzinach, kiedy wszystkie normalne dzieci są w szkole na zajęciach. Żeby obejrzeć choćby jeden odcinek kiedyś nawet poszedłem na wagary. Ale czego nie zrobisz dla takiego filmu! A tu taki fart - książka! Dla mnie to było więcej niż szczęście. Tylko jedna drobnostka całkiem nieistotna trochę mi psuła radość - książka była w języku polskim.

Co wieczór chowałem się w oborze i czytałem ją przez całe lato. Język był trochę podobny do rosyjskiego, niektóre słowa były zrozumiałe, lecz niestety nie wszystkie. Resztę nadrabiałem wyobraźnią, wyobrażając sobie jakie to ciekawe rzeczy mogą być tam napisane. Wręcz czarodziejskie. Byłem podobny do kota, który kręci się wokół dużego słoika śmietany, jednak dobrać się do niej nie potrafi, dlatego że słoik jest dobrze przykryty pokrywką.

Jakże dawno to było, po czwartej klasie, to w całkiem innym życiu.

Dzisiaj nie było kominka, nie było świec. Siedzieliśmy w kuchni przy okrągłym szklanym stole. Piliśmy herbatę i rozmawiali, rozmawiali, rozmawiali... Jakbyśmy całe życie czekali na tą okazję, żeby wygadać się nawzajem. I tu ta możliwość nastąpiła. Tak minęła pierwsza doba mojej znajomości z panią Anusią - Anną Bartkiewicz.

Potem położono mnie do łóżka, pocałowano w policzek i życzono dobrej nocy. Dziwne, ale zasnąłem prawie natychmiast. I prawie od razu miałem sen, w którym główna bohaterką oczywiście była Ona.

Obudziłem się w bardzo dobrym nastroju, słodko przeciągnąłem się i z przyzwyczajenia sprawdziłem ręką łóżko. Niestety, to był tylko sen, znów obok mnie nikogo nie było. Jednakże dzisiaj podszedłem do tego znacznie spokojnie. Pomyślałem, że w ten oto sposób skrada się w życie człowieka starość. Będzie niedługo trzydziecha na karku i nikt już nie chce spędzić nocy razem z tobą. Stajesz się nieinteresującym i nikomu niepotrzebnym.

Lecz takie myśli mnie o dziwo dzisiaj nie zasmuciły. Możliwe, że przyczyną tego był piękny czerwcowy poranek, a może to, że w sąsiednim pokoju spała najpiękniejsza kobieta świata. A może już nie spała?

Znów wyczułem smaczne zapachy. Z kuchni jak i wczoraj roztaczały się aromaty szykowanego tam śniadania. Wylazłem spod kołdry i ruszyłem w stronę pobudzającej wyobraźnie i apetyt woni.

Dzisiaj starałem się nie tupać jak słoń, tak jak wczoraj. Jednak nie udało mi się niezauważalnie wślizgnąć się pod czyjś szlafrok. Mój manewr był zdemaskowany od razu i zablokowany jeszcze z daleka, nie zdążyłem pojawić się w kuchni jak usłyszałem:

- A, śpioch wreszcie się obudził!

Po takich słowach mogłem tylko podejść do tej, co to powiedziała i pocałować ją w policzek.

- Nieprawda. Śpiochy nigdy nie wstają do południa lub dokąd nie dostaną całusa od pięknej królewny.

Dzisiaj widocznie Anusia była bardziej przychylnie nastawiona, więc nie dała śpiochowi zginąć i pocałowała mnie w policzek. Lecz to znów był buziak przyjacielski, a ja miałem nadzieje na więcej. Dlatego spróbowałem zrobić jakiś sprytny chwyt, co widać nie było moją domeną i Anusia łatwo wyślizgnęła się z moich rąk. Co szczerzę mówiąc nawet mnie nie zmartwiło, bo i tak pozostała obok. W swoim króciutkim satynowym szlafroczku, a jej kolana znów doprowadzały mnie do obłędu. No cóż ja mogłem na to poradzić - nic, chciałem bardzo pogłaskać te kolana, tym bardziej, że kiedyś to sobie przyrzekłem.

Nagle wyczułem, że w ostatniej dobie chyba nastąpiła jakaś zmiana. Przy tym to było coś poważnego. Próbowałem określić co to było, nawet nie wiem jak to poczułem. Niby dzisiejszy poranek był kopią wczorajszego, dokładnie taki sam buziak w policzek. Taka sama nieuchwytna Anusia, w tym samym szlafroczku, i te same kolana pod nim. Jednak coś na świecie zmieniło się. Coś czego nie mogłem uchwycić.

Nagle mnie oświeciło, zrozumiałem co się stało. Anusia! Ona się zmieniła w ciągu ostatniej doby, i to jak!

Mnie dobrze było z nią od pierwszej minuty naszej znajomości. Chociaż to zdarzyło się całkiem w innym kraju i całkiem innym życiu. Inaczej też miała na imię. Nie Anusia. Nawet wówczas czułem się z nią lekko i swobodnie, podobnie jak i ona ze mną. Jednak czułem jakiś chłodek gdzieś w głębi jej duszy. Mogła ogrzać słowem i w tym samym momencie oblać zimna wodą, nawet nie robiła tego słowem - czasami wystarczyło jej spojrzenia. To była zadziwiająco piękna kobieta, fantastycznie ładna, ale to była dziewczyna z wyższych sfer. Bliska i zarazem niedostępna. No i na dodatek ten lekki chłodek w jej sercu.

Mimo tego dzisiaj przede mną stała zupełnie inna dziewczyna. Nawet jej uroda się nieco zmieniła, chyba stała się bardziej ciepłą. Pojawiło się w niej coś ckliwego, bezbronnego, prawie dziecinnego, i wyczuwało się jakieś miłe ciepełko promieniujące od niej.

Nigdy nie byłem żonaty, dlatego mogłem się mylić, ale chyba dawniej to nazywano ciepłem ogniska domowego, a Anusię w takim przypadku - jego opiekunką. Dopiero teraz zrozumiałem, że czułem od niej domowe ciepło, ogniska, rodziny. Dzisiaj była po prostu żoną kochającą i kochaną. Taką, o której mężczyźni mogą tylko marzyć. I jeżeliby który zobaczył chociaż raz taką kobietę, mógł być pewien, że nadaremnie nie żył.

To było zadziwiające, nigdy bym nie pomyślał, że potrafię odczuwać na tyle światłe i wzniosłe uczucia. I że kiedyś w życiu spotkam taką kobietę. Moja dzisiejsza domowa i milusińska Anusia była mi sto razy bliższą , niż wczorajsza piękna dama z wyższych sfer.

Jedliśmy śniadanie, piliśmy herbatę, żartowaliśmy. Nagle zrozumiałem, że jej kolana już nie są szczytem moich marzeń. Dzisiaj dostałem znacznie więcej - obok siedziała najbardziej bliska mi osoba na świecie. Ona była moja, ciałem i duszą. Była moją połówka od końców stóp po czubek głowy. Ona była moją.

Ona też to zrozumiała. W jej oczach zobaczyłem to zrozumienie, uświadomienie, że będziemy razem i będziemy szczęśliwi. I będzie nam dobrze nawzajem ze sobą.

Dopiero teraz przede mną otworzył się "Faust" Goethego, jego Mefistofeles, proponujący władzę, wiedzę i ziemskie dobra w zamian za duszę. Jakże jest fajnym władanie ciałem ukochanej dziewczyny, tymczasem naprawdę fantastycznym jest władać jej duszą. Być obecnym w jej myślach. Nawet słowo władać niezbyt tu pasuje. Kiedy dusza i myśli ukochanej stają się cząstką ciebie, a ty ich cząstką, tylko wtedy jesteś w stanie poznać najwyższą rozkosz.

Teraz byłem gotów spać sam. Brać prysznic w dumnej samotności, a nawet nie składać Anusi swoich niemoralnych propozycji. Nie mieliśmy już więcej powodu bawić się w kotka i myszkę. Oboje rozumieliśmy, że tak jest zapisane w naszej Księdze Losu. Będziemy razem i to jest nieuniknionym.

Po tym wszystko wróciło na swoje miejsca. Było to podobne do ślubu, lecz nie w kościele, a w niebiosach. Staliśmy się mężem i żoną. Od teraz i na zawsze, w szczęściu i w biedzie, dopóki śmierć nas nie rozłączy.

Nie uwierzycie, to wszystko się działo podczas śniadania. W trakcie naszego weselnego śniadania. Drugiego dnia naszej znajomości. Przy tym nie wypowiedzieliśmy ani słowa. Piliśmy herbatę z konfiturami z poziomek, zrobionymi przez moja mamę. I tylko gdzieś w górze nad naszymi głowami ciche jak echo brzmiały piękne i uroczyste słowa:

- Czy zgadasz się...

I tylko nasze oczy odpowiadały:

- Zgadzam się.

- Zgadzam się.

A potem można było pocałować narzeczoną i po raz pierwszy pocałowaliśmy się naprawdę. Długo, słodko, podniośle. Po takim pocałunku można nie spieszyć się z pierwszą nocą poślubną, bo przed nami teraz było całe życie. Życie we dwoje.

Po tym pocałunku, który nieco nas ogłuszył i może nawet odrobinę wystraszył długo dochodziliśmy do siebie. Kręciło mi się w głowie. Miałem wrażenie, że nastąpiła śmierć, niby umarłem i znalazłem się w raju. Lub, że brakuje mi tlenu i jeszcze chwila a umrę, jeżeli tylko nie uratuje mnie drugi pocałunek. Postanowiliśmy nie ryzykować, bo zagadnienia życia a śmierci w tym momencie interesowały nas najmniej i na wszelki wypadek pocałowaliśmy się po raz drugi. Drugi pocałunek spodobał się nam znacznie bardziej, a następnie poszliśmy....

Na spacer. Wiem - nie uwierzycie mi, ale to wasza sprawa. Jednak my naprawdę udaliśmy się nie do sypialni, a na spacer nad Odrę. Teraz nie mieliśmy dokąd się spieszyć, bo oboje rozumieliśmy, że należymy do siebie ciałem i duszą. A to znacznie więcej niż władanie samym ciałem. Zadziwiające uczucie, którym rozkoszowaliśmy się w pełni.

Połączyliśmy się w jedno i lataliśmy gdzieś w obłokach. Żartowaliśmy z siebie nawzajem i śmialiśmy się jak dzieci. Czułem się jak kosmonauta, który wyszedł w otwartą przestrzeń kosmiczną, nieważkość była bardzo przyjemna, ale odrobinę przerażała. Jak kosmonauta sprawdza, czy nadal jest lina, która łączy go ze statkiem, tak i ja co minuta dotykałem Anusię, robiąc to całkowicie odruchowo, niby sprawdzając czy jest na miejscu, i czy to nie był tylko sen. Wciąż była obok. Mój dotyk nie był nieprzyjemnym dla niej, możliwe nawet, że ona go wcale nie zauważała. Jak nie zauważała moich lekkich pocałunków, kiedy całowałem jej włosy, jej ręce, co było tak naturalnym, że mogło nie zwrócić jej uwagi. Ale widziałem, że sprawia jej to przyjemność, widziałem to w jej śmiejących się oczach, w jej uśmiechu. Światło, które promieniowało od niej było nad podziw ciepłe i radosne.

Anusia mieszkała niedaleko kościoła Św. Wita, w starej i bardzo pięknej dzielnicy Wrocławia. Po spacerze nad Odrą długi czas jeszcze chodziliśmy po jego ulicach, a w drodze powrotnej do domu zajrzeliśmy do niedużej winiarni, która okazała się bardzo przytulnym miejscem.

Barman uśmiechnął się do nas jak do dawnych znajomych, Anusia powiedziała, że często tu wpada. Od razu zgadłem dlaczego - w zakątku na niedużej scenie trzech muzyków grało jazz. Usiedliśmy przy stoliku obok. Kelner przyniósł butelkę czerwonego wina, wybranego przez Anię i jakieś lekkie przekąski. A my znów nie mieliśmy powodu, żeby nie napić się.

W wojsku istnieje tradycja pić trzeci toast milcząc. Za tych, którzy nie powrócili. Na flocie piją trzeci kieliszek za tych, co na morzu. A my piliśmy za siebie i to morze miłości, w którym dzisiaj się kapaliśmy cały dzień. Dlatego piliśmy w milczeniu, nie wznosiliśmy toastów, po prosto rozmawialiśmy popijając wino. Tańczyliśmy przed sceną na niedużym parkiecie do późnego wieczoru.

Do domu wróciliśmy już koło północy i jeszcze ze dwie godziny przegadaliśmy przy kominku w pokoju gościnnym. Dopiero teraz zauważyłem stojące na kominku kilka zdjęć niedużego, ale ładnie zbudowanego młodego mężczyzny. Miał sportową sylwetkę i bardzo piękny uśmiech. Na niektórych zdjęciach on stał obok Anusi. W czymś ledwo zauważalnym byli podobni do siebie. Tak bywa z małżonkami, którzy spędzili razem długie i szczęśliwe życie. Domyśliłem się, że to jej były mąż. Jeszcze w zeszłym życiu wiedziałem, że jest dyplomatą i kilka lat pracował w polskiej ambasadzie w Moskwie. Jednak jego fotografię widziałem po raz pierwszy. Oprócz tego wiadomość o jej rozwodzie była dla mnie dużą nowiną.

Była to bardzo dobrana i piękna para i pewnie nie warto było pytać dlaczego się rozstali. Mimo to nie wytrzymałem i zapytałem. Anusia chwilę zamyśliła się.

- W Nowym Testamencie jest zapisana jedna bardzo prosta prawda. Wierny w małym i w wielkim będzie wiernym, a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwym ten i w wielkiej nieuczciwym będzie...

Nie odpowiedziała na moje pytanie, lecz zrozumiałem, że nie trzeba nalegać. Z dalszej rozmowy wynikło, że rok temu rozstali się i mąż odchodząc zostawił jej to wszystko. Dom we Wrocławiu, domek myśliwski gdzieś pod miastem, samochód. Zabrał tylko cząstkę jej serca. Nie trudno było zgadnąć, że ona nadal go kochała. Spróbowałem zmienić temat.

- Wiesz, też kiedyś czytałem Nowy Testament, ale spodobała mi się tam całkowicie inna mądrość. Jeżeli dobrze pamiętam brzmi ona następująco: "Jeżeli ja, pan Bóg i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wy musicie myć je sobie nawzajem". Czy u katolików to brzmi tak samo?

- Tak, prawie tak samo.

Szczerze zdziwiłem się.

- To ty nie wierzysz w Boga?

Anusia zdziwiła się nie mniej ode mnie.

- Dlaczego nie wierzę? Wierzę.

- To dlaczegoż ja od dwóch dni biorę samotnie prysznic? Jeżeli we wszystkich religiach i księgach kościelnych czarno na białym jest napisano, że trzeba "myć sobie nawzajem nogi".

Ania uśmiechnęła się.

- Pan Sierioża ma tylko jedno w głowie.

Kłócić się o to było całkowicie bezsensu, więc się zgodziłem. Zawsze mam w głowie tylko jedno. Dokładniej rzecz biorąc jedną. Ją - Anusie. Oczywiście przestrzeganie kościelnych zasad nie zawsze znajduje się na liście moich priorytetów, lecz niektóre z nich jestem gotów przyjąć. Jeżeli mus to mus. Napisano żeby chodzić razem pod prysznic, znaczy się chodzić razem jak należy się wszystkim kajającym się grzesznikom.

Przy tym nie wyglądałem na kajającego się grzesznika. Oczy miałem chytre, chytre. Ale Anusia nie poddała się mojej prowokacji.

- Herbatę, kawę? - też umiała zmienić temat rozmowy.

- Herbatę poproszę - odpowiedziałem grzecznie.

Wyglądałem chyba przy tym bardzo zabawnie, bo Ania nie potrafiła zdzierżyć uśmiechu. Wyszła do kuchni, a ja wziąłem ze stolika długopis i kartkę papieru, z braku zajęć zacząłem pisać tam jakieś słowa, które stopniowo ułożyły się w wierszy. Niedługo na kartce pojawił się napis "Wzajemność" i kilka wierszy pod nim.

Marzy się im życie wieczne.

Uważają się za bogów.

Żyją lekko i beztrosko.

I myją się łzami.

Gotowi są spalić się jak gwiazdy.

Wymyślili życie i marzenia.

Zdradzają, sprzedają i cierpią.

Kochają się i umierają.

Mają w sobie tyle światła, ciepła i szczęścia.

Rozłąk i biedy, miłości i żądzy.

Tylko wzajemności im brak.

Jacy śmieszni ci ludzie, przecież tak mało im trzeba!

Dziś kładłem Anusię do łóżka. Możliwe, że zebrało się zmęczenie z całego tygodnia bądź zbyt długo zasiedzieliśmy się, ale już przy herbacie ona wyglądała na śpiącą. Zegarek pokazywał trzecią w nocy. I oczęta Ani już zmykały się. Odprowadziłem ja do sypialni, pomogłem rozebrać łóżko, rozebrałem i ułożyłem spać, życząc dobrej nocy i najsłodszych snów. Ona zatrzymała moja rękę i poprosiła bym chwilę posiedział z nią dokąd nie zaśnie.

Przysiadłem obok, pocałowałem jej policzek i senne oczy. Tak siedziałem i głaskałem ją po włosach póki nie zasnęła. Szybko zasnęła. Pocałowałem jeszcze raz jej włosy i cicho wróciłem do swego pokoju. Zabawne, ale wydawało mi się, że ona była wdzięczną, że nie zostałem.

Poranek znów był cudownym. Razem zjedliśmy śniadanie i pożartowaliśmy o naszym cichym rodzinnym życiu, że do przyjemności nam już zupełnie wystarczą rozmowy i uśmiechy. I więcej nic nie potrzebujemy. Chyba to można nazwać starością, jednak nasza starość była przyjemną.

Anusia podała mi nieduży kawałek papieru.

- To mój adres. Tu napisano dosłownie: "Mieszkam przy ulice Zegadłowicza 17". Po zajęciach pokażesz taksówkarzowi tę karteczkę i on przywiezie cię tutaj. Tu masz klucze od drzwi wejściowych, jeżeli wrócisz wcześniej ode mnie - nie nudź się. Postaram się przyjść jak najwcześniej.

Wziąłem kartkę, na której był zapisany adres i czas naszego następnego spotkania, a nie jakiś tam "Zegadłowicza 17". Zamiast tego na kartce było napisano trzy słowa: "Ja Cię kocham". Schowałem karteczkę do kieszeni i wstałem od stołu. Trzeba było przyzwyczajać się , że aby spotkać się z nią nie potrzebowałem żadnych kodowanych wiadomości. Mogliśmy być razem i spotykać się o dowolnej porze, nie wywołując u nikogo żadnych podejrzeń.

Pora ubierać się i żegnać. Było to naszym pierwszym rozstaniem w ciągu dwóch dni, co bardzo było przykre. Wziąłem klucze i szepnąłem jej do uszka.

- Umrę bez Ciebie. Wracaj szybko.

Anusia zamówiła taksówkę, podając od razu adres, gdzie trzeba było mnie zawieść. Pocałowałem ją w rękę i poczułem jak ścisnęło się moje serce. Nie chciałem odjeżdżać i zostawiać chociaż na chwilę tą dziewczynę, która jest dla mnie najbardziej bliską i kochaną istotą. To był prawdziwy obłęd, odwróciłem się i wsiadłem do taksówki. Samochód ruszył. Rozumiałem, że jadę donikąd, bo najważniejsze i najbliższe pozostało gdzieś z tyłu.

Za piętnaście minut taksówka zatrzymała się przed bramą uczelni. Przy wejściu na punkcie kontrolnym już na mnie czekał Misza i razem poszliśmy do mojego hotelu, gdzie w pokoju miałem prace pisemne kursantów i plany, które trzeba było sprawdzić. Niektóre z umowne i taktyczne znaki używane w Polsce nie były mi znane, więc potrzebowałem pomocy tłumacza, który na pewno jeszcze się przyda do sprawdzenia prac pisemnych.

Schematy były zrobione dość dobrze, dobrze byli zorientowani w stronach świata. Dokładnie były opisane gatunki napotkanych drzew, ich wysokość i szczególne cechy. To nie było trudne, bo na naszej drodze spotkaliśmy tylko trzy niedużych drzewa. Kursanci zaznaczyli na planie odcinki, które nie były dobrze widoczne w czasie naszego marszu, następnie strefy, które było niemożliwym ostrzelać i miejsca, w których z ich punktu widzenia najlepiej było by urządzić zasadzkę. Widać było, ze chłopcy mieli dobrą szkołę. Na wydziale wywiadu leni nie trzymano, co było zauważalnym.

Jednak w drugim pytaniu kursanci już napotkali problemy. Sądząc ze zrobionych przez nich szczegółowych planów marszruty z pamięcią i spostrzegawczością było u chłopaków wszystko w porządku. W drugim zadaniu mieli nazwać dwadzieścia przedmiotów, pokazanych przeze mnie w ciągu dwudziestu sekund. Zapamiętać to chyba zapamiętali, jednakże nie zdążyli zapisać ich nazwy w ciągu dwudziestu sekund, a mieli tylko tyle. To nie było problemem, nad tym zagadnieniem warto było popracować. W rozwoju szybkiej pamięci bardzo pomaga myślenie skojarzeniowe, które dobrze kształci się podczas zajęć ze stenografii. W piątek poprosiłem Miszę aby wziął podręcznik stenografii z biblioteki, który przyda się kursantom do samodzielnych zajęć.

Dzisiejsze zajęcie postanowiłem poświęcić podstawom kamuflażu i urządzaniu bazy-obozu. Nie zbyt trudne zadanie, lecz jedno z najważniejszych.

Urządzanie podstawowej bazy wymagało nieco sprytu do wyboru najbardziej pasujących do tego miejsc i wykorzystania podręcznych środków. Trzeba było zabezpieczyć bazę i przyszykować drogi podejścia i wyjścia do niej. Przygotować specjalne umowne znaki dla orientacji na powrót z nocnych wypadów grup wywiadowczych. Zainstalować miny i inne ogrodzenia wokół obozu. No i jeszcze parę drobiazgów.

Bardziej skomplikowanym było maskowanie się. Chociaż na pierwszy rzut oka zadanie wyglądało łatwym. Warunek był jeden - w ciągu pół godziny kursanci mieli naszykować i zamaskować swoje miejsca ukrycia w dowolnym wybranym miejscu w terenie, wykorzystując do tego ekwipunek i podręczne środki, tak żeby instruktor nie mógł ich zobaczyć z odległości 6-8 metrów. Technicznie to nie było trudnym do zrobienia, ale tylko technicznie.

Przypomniało mi się jak w styczniu 1986 roku nasza grupa trzech ludzi próbowała ujść irańskiemu oddziałowi straży granicznej. To zdarzyło się na pustyni na północy Iranu. Jednego dnia, kiedy słońce już zmierzało ku horyzontowi i było jasne, że oderwać się prześladowcom nie damy rady, zatrzymaliśmy się. Wykopaliśmy w piasku dołki głębokości około metra, w których rozpaliliśmy ogniska. Gałązki saksaułu były suche i na szczęście nie dymiły, zresztą ogień też trudno było zauważyć w zmierzchu przed zachodem słońca. Nie czekając, kiedy drewno się spali, zasypaliśmy ogniska suchym piaskiem, mniej więcej warstwą ok. trzydziestu centymetrów. Okręciliśmy swoje głowy szmatami i położyliśmy się tam dodatkowo zasypując od góry. Mieliśmy teraz wyjątkowo ciepły i komfortowy piec pod spodem i dwudziestocentymetrowy koc z piasku na górze. Na powierzchni zostały tylko gałązki saksaułu ze schowanymi w nich rurkami od amerykańskich filtrów do oczyszczania wody. Aktywowany węgiel, który był wewnątrz tych filtrów spaliliśmy w ognisku, a same rurki wykorzystaliśmy do oddychania.

Zakopywać się było dosyć ciekawie, bo przypominało to jakąś grę z dzieciństwa. Wkładasz rękę do niedużego dołka, a wiatr i piasek kończą resztę.

Problem mieliśmy tylko jeden, swoją drogą raczej zabawny. Potrzebowaliśmy budzik, bo wyjść z kryjówki mogliśmy tylko w nocy, na dodatek postanowiliśmy, że to zrobimy dopiero po dwóch dobach. Będzie wówczas bardziej bezpiecznie, mieliśmy nadzieje, że prześladowcy do tego czasu już zaniechają poszukiwań. Lub będą szukać w innym miejscu. Jednak na razie potrzebowaliśmy ponad wszystko budzika.

Zastąpił nam go zwykły ręczny zegarek mechaniczny, którego wystarczało po nakręceniu na dobę, co znaczyło, że gdy minie doba, zatrzyma się. Potem trzeba było go nakręcić i następnie poczekać, kiedy znów się zatrzyma. Starszym od budzika wyznaczyłem siebie. Byłem dowódcą grupy i dlatego pozwoliłem sobie na taką rozkosz.

To była naprawdę rozkosz, bo miałem możliwość następnej nocy wysunąć głowę i ręce z piasku, nakręcić zegarek i choć przez chwilę pooddychać świeżym powietrzem. Niech to nawet trwa tylko minutę, ale po dobie spędzonej pod ziemią taka minuta warta była majątku.

Przed zakopywaniem się jeden z członków mojej grupy, który miał śmieszne imię Atikoła, powiedział mi dość interesującą rzecz. Teraz ja rozumiem, że ta prawda służy jako podstawa podstaw kamuflażu. Kiedy zakopujesz się w piasek powinieneś stać się nim. Myśleć tak jak piasek, a nie jak człowiek. Jeżeli pozostaniesz człowiekiem, twoje myśli mogą ciebie zdemaskować, bo istnieją ludzie, którzy potrafią czytać nie tylko myśli człowieka, lecz nawet wyczuwać samą jego obecność. Jego lęk, agresje, obawy. Dlatego trzeba stać się piaskiem, to pozwoli ci przeżyć. Atikoła dodał jeszcze parę słów, na które na początku nie zwróciłem wcale uwagi.

- To pozwoli ci przeżyć i nie zwariować.

Jego ostatnie słowa nie wychodziły mi z głowy w ciągu tych dwóch dób, które spędziliśmy pod piaskiem. Moja głowa była zamotana szmatą, obok ucha tykał zegarek. Piasek krępował klatkę piersiową, jakieś żałosne sypkie piętnaście-dwadzieścia centymetrów powodowały, że na każdy wdech i wydech musiałem zużywać więcej dodatkowych sił, co doprowadzało do ciągłego głodu tlenowego. Chciało mi się spać, lecz rozumiałem, że nie mogę sobie na to pozwolić, wystarczy zasnąć i można było się nie obudzić.

Nad uchem tykał zegarek, który zaczynał po trochu mnie denerwować. Kiedyś w dzieciństwie trafiłem na wyjazd do czwartego fortu pod Kaunas (na Łotwie), gdzie w czasach drugiej wojny światowej był żeński obóz koncentracyjny. Na tej wycieczce nasz gid, zadziwiająco ładna dziewczyna Lena z pięknym nazwiskiem Kac, powiedziała nam o karcerze w tym obozie. Jeńców, którzy coś zawinili wsadzano do niedużego ciemnego pokoju znajdującego się pod metalowymi schodami. Inni jeńcy chodzili tymi schodami do pracy i na inne zajęcia gospodarcze, chodzili w obuwiu z drewnianą podeszwą, która wydawała taki dźwięk, że kobiety w karcerze po kilku dniach doznawały obłędu.

Wtedy to mi wydawało się nieprawdopodobnym. Nie uwierzyłem, że takie coś jest możliwe. I teraz przy mym uchu tykał po cichu zegarek. Nie wiedziałem którą godzinę on pokazuje, zegarek tylko liczył swoje tyk-tak, z każdą minutą przybliżając nas do momentu wyjścia na powierzchnie, co oznaczało, że zegarek był naszym sojusznikiem, ale już prawie go nienawidziłem. Z każdą minutą coraz bardziej i bardziej. Działał mi na nerwy.

W owym czasie zacząłem liczyć. Do miliona, potem do dwóch, do trzech. Nad samym uchem tykał zegarek i w żaden sposób nie mogłem skupić się na niczym innym, nie mogłem stać się piaskiem. Po trochu to zaczęło mnie wyprowadzać z równowagi, a później wpadłem w jakieś otępienie. Zrobiłem się zegarkiem. Byłem Tyk. Byłem Tak. Tyk-Tak. Nie, byłem Tak-Tyk...czy Tyk-Tak... pogubiłem się.

Do wschodu słońca nieduża burza piaskowa całkowicie zatarła nasze ślady. Mimo woli pomyślałem, ze teraz nas nie znajdą. Nigdy więcej nikt nas nie znajdzie i tak pozostaniemy pod piaskiem. Na zawsze pozostaniemy piaskiem.

Do rurki, przez którą oddychałem, ciągle nasypywał się piasek skrzypiąc w zębach i rozrywając płuca. I tylko ten ból pozwalał nie zwariować ostatecznie. A obok głowy nadal cichutko tykał zegarek. Wydawało mi się, że słychać go wokół na kilkaset kilometrów. Cały wszechświat słyszał to tykanie. W głowie te ciche tyk-tak odzywały się biciem dzwonu. Te dźwięk słyszałem nawet jak zegarek stanął. Jednego nie jestem pewien - jak szybko zauważyłem, że to nastąpiło. Może za godzinę lub dwie, nie wiem. Jednakże w którymś momencie do mnie dotarło, że wokół mam ciszę. Kilka chwil jeszcze leżałem nieruchomo, a następnie wylazłam ze swego grobu. Odwinąłem szmaty i zakaszlałem. W gardle miałem piasek, płuca przypominały papier ścierny, każdy wdech powodował ostry ból. Czy to można nazwać życiem? Raczej życie dobiegło końca, trafiliśmy do piekła.

Lecz na pustyni królowała noc. Miliony gwiazd świeciły nad moją głową, prawie można było dosięgnąć je ręką. Gdzieś w oddali paliły się ogniska i słychać było obcą gardłową mowę. Tam był wróg. Na powierzchni było dość zimnawo i nagle pomyślałem o tym, że leżeć na węglach przysypanych piaskiem było całkiem dobrze. Prawie jak na piecu.

Pozostało mi tylko nakręcić zegarek, owinąć głowę mocniej szmatami i ścisnąć zębami rurkę do oddychania. I znów zasypać się piaskiem. Mieliśmy przed sobą jeszcze jedną dobę. Więc zrobiłem to, ale nie od razu, zresztą nie mogłem postąpić inaczej. Po prostu zrobiło mi się straszenie. Pomyślałem, że Atikoła i drugi żołnierz, Wasyli, umarli. Odkopałem piasek wokół ich rurek, pomogłem rozwinąć szmaty i dopiero wtedy się uspokoiłem.

Chłopaki nie hałasowali. Wasyli wyglądał trochę dziwnie. Był zbyt wyciszony, nie takim jak zawsze, jakimś nieobecnym. Chociaż być może właśnie tak powinien wyglądać człowiek, który dopiero co powrócił z tamtego świata. Atikoła wyglądał jakby stał się piaskiem, myślał jak piasek, nie miał nic w sobie człowieczego. Nawet odniosłem wrażenie, że obaj byli odrobinę rozczarowani tym, że ich odkopałem. No i co z tego, teraz za to byłem pewien, że są żywi.

Za pół godziny znów zakopaliśmy się. I znów poranny wiaterek zlikwidował ślady naszej obecności. Przed nami była następna doba, jeszcze jedna doba w mogile.

Oprócz wspomnień o kilku minutach na świeżym powietrzu zabrałem tym razem ze sobą pod ziemię i odczucie zimna. Węgle dawno zgasły, piasek pod nimi wystygł. Nie mogłem powiedzieć, że zrobiło się bardzo zimno, ale takiego ciepła jak dotychczas już nie było. Miałem w duszy jakiś chłodek. I obojętność. Nawet zegarek tykający nad uchem nie denerwował mnie więcej. Byłem nie całkowicie obojętnym, a jakoś po prostu obojętnym. Nawet moja obojętność stała się obojętną. Obojętność miałem do piasku, do wszystkiego.

Tym razem nie zauważyłem jak zatrzymał się zegarek. Zupełnie tym się nie interesowałem. Po prostu odczułem, że w mózgu włączył się jakiś przycisk. Mózg wydał jakieś polecenie, ale zapomniał podpowiedzieć, co dokładnie miałem teraz robić.

Przewróciłem się na bok i tym sposobem wijąc się jak dżdżownica wylazłem na powierzchnie. Ściągnąłem z twarzy już nie potrzebne szmaty. Po co robiłem to wszystko nie rozumiałem, nie próbując nawet analizować swoich działań. Wykonywałem całkiem nie zrozumiałe mi rzeczy niby zombi, który otrzymał sygnał.

Po coś tam rozkopywałem piasek obok niedużych krzaków saksaułu niby coś szukając i nie znajdując. A przed tym leżałem około godziny na piasku, nieruchomy i na wszystko obojętny.

Nade mną znów świeciły gwiazdy, gdzieś wołające i coś próbujące mi powiedzieć. Jakieś imiona kręciły mi się w głowie. Nie pamiętam czyje to były imiona. Szafi. Lejla. Atikoła. Wasyli. Być może kiedyś znałem te osoby, kiedyś dawno temu. W przeszłym życiu.

Nagle przypomniałem sobie. Wasyli! Atikoła! Gwałtownie zacząłem odkopywać piasek przy krzakach, znów miałem stracha jak kiedyś. Zdawało mi się, że kiedyś to już było. Deja vu.

Chłopaki byli żywi. Teraz dla odmiany Atikoła wyglądał jakoś dziwnie, nie rozumiał kim jestem, co tu robimy i dlaczego mamy gdzieś iść. Wasyli wyglądał znacznie lepiej, wykonywał wszystko co mu kazałem. Lecz co minuta mnie pytał: "A co robiłem rano? A co ty robiłeś? A gdzie byłem rano?". I kompletnie nie poznawał ani swojej broni ani ekwipunku. Odpowiadałem na wszystkie jego pytania, które on co minutę znów powtarzał.

Czułem się jak w jakimś teatrze absurdu, wydawało mi się, że wariuję. Jedynymi normalnymi tu byli tylko Atikoła i Wasyli. Lecz w oddali już nie paliły się ogniska, a to znaczyło, że irańscy strażnicy granic zaniechali przeszukiwań tego rejonu. I odeszli stąd. Teraz i my mogliśmy odejść.

Pospieszyli się nasi prześladowcy i wcześniej odeszli. Gdyby zostali jeszcze jedną noc, czekałby na nich wręcz znakomity prezent - trzech ledwo żywych dywersantów, których można było brać gołymi rękoma. Naprawdę byliśmy absolutnie bezbronni w tym momencie. Trzech lunatyków idących w nieznanym kierunku. Jeden z nich ciągle coś sprawdzał na kompasie, potem podnosił rękę z zegarkiem do ucha i nadsłuchiwał. Drugi, który był przewodnikiem i powinien był doprowadzić grupę do jednej z jaskiń w górach Koperdagu, patrzył na gwiazdy i śmiał się po cichu z czegoś. Kiedy go wołano nie odpowiadał. Pierwszy lunatyk nazywał go Atikołą, lecz ten w żaden sposób nie reagował na to imię.

A trzeci co chwilę pytał swoich towarzyszy:

- A co ja robiłem rano? A co wy robiliście?

O wschodzie słońca, dnia następnego doszliśmy do starej studni dawno zapomnianej przez ludzi i Boga. Woda w niej miała gorzko słonawy smak. Na szczęście nie było gorąco, więc pić nie chciało się. Natomiast Atikoła bardzo mnie zdziwił swoim zachowaniem. Odliczył kilka metrów od studni w stronę wschodzącego słońca i zaczął rozkopywać piasek. Dziesięć minut później trzymał w rękach gliniany dzban około litrowej objętości, który był zakryty kilkoma warstwami grubego naoliwionego papieru.

Nawet nie oczekując by otrzymać odpowiedź zadałem pytanie:

- Co to za papier? - co znajdowało się w dzbanie jakoś mnie zupełnie nie interesowało.

Nagle Atikoła podniósł głowę i niby zdziwiony moją niewiedzą wymówił:

- Papier. W takim kiedyś przechowywano broń.

- Jaką broń? - bo nie pamiętałem takiego rodzaju fabrycznego pakowania broni.

- Zwykłą broń, angielską.

Więcej pytać nie miało sensu. Jeśli dla Atikoły angielska broń jest zwyczajną to jestem lotnikiem hiszpańskim. I zwą mnie Nijak. Chociaż Atikoła już parę lat pracował w Iranie i całkiem możliwe, że angielska broń nie była czymś dla niego nadzwyczajnym.

W dzbanie była duszona baranina, przy tym w bardzo dobrym stanie. Nigdy nie jadłem nic smaczniejszego, bądź co bądź trochę chleba by do tego dania nie zaszkodziło, niestety nie było. Jak opróżniliśmy dzban to Atikoła dodał tam trochę słonej wody ze studni, i ku memu zdziwieniu, bo wiedziałem, że tłuszcz nie rozpuszcza się w zimnej wodzie, tłuszcz z glinianych ścianek rozpuścił się znakomicie. Z tego wyszedł całkiem dobry bulion, nie aż taki gorzki jak sama woda. Upiliśmy po łyku, a resztę oddaliśmy Wasuliowi, który dopił to odruchowo, a potem zapytał:

- A co ja robiłem rano? A co wy robiliście?

Po kilku minutach do mnie dotarło, że treść tego dzbana była odrobinę niezwykłą. Nigdy wcześniej nie próbowałem nic podobnego. Okazuje się to zwykła baranina, którą duszą bez przerwy przez trzy dni w dużym kotle. Każde plemię koczowników i każdy duży ród ma takie skrytki w pobliżu studni. Następnym razem taki zapas trzeba koniecznie uzupełnić. Brać produkty z cudzej kryjówki jest gorszym grzechem niż kradzież. Ale na pytanie, kiedy była zrobiona ta skrytka, Atikoła nie potrafił odpowiedzieć.

- Być może dziesięć lat temu, a może i sto. Któż to wie.

Lecz po tym lekkim śniadaniu Atikołe wróciła pamięć. Przestał śmiać się bez przyczyny i odzywał się gdy do niego się zwracano. Natomiast zdarzenia z ostatnich trzech dni zniknęły z jego świadomości raz na zawsze. Nie pamiętał absolutnie nic. To niepokoiło go i często wypytywał mnie o tamte dni. Opowiadałem, następnie milkł na chwilę i mówił tylko jedno słowo niby hasło.

- Nie pamiętam.

Następnego dnia doprowadził nas do niedużej jaskini, gdzie w głębi znajdowało się podziemne jezioro. Wśród kamieni mieliśmy schowany nasz lekki ekwipunek do nurkowania, przy pomocy którego łańcuszkiem podziemnych jezior mieliśmy wyjść do swoich. To była najkrótsza droga, chociaż nie najbardziej bezpieczna, bo pod wodą można łatwo nie zauważyć specjalnych znaków pozostawionych na kamieniach i zabłądzić. Co równa się śmierci w podziemnym, podwodnym świecie. Jak tylko skończy się powietrze w akwalungu można było żegnać się z życiem, bo nie było gdzie wypływać, nad nami były tylko kamienie.

Jednakże po niecałej godzinie byliśmy już po naszej stronie. Kiedy wyszliśmy z wody Wasyli podniósł maskę i jak gdyby nic zapytał osób, które wyszły nam na spotkanie:

- A co ja robiłem rano? A co wy robiliście?

Chłopaki ze zdziwieniem popatrzyli na nas, potem na siebie. Wasyla zawieźli do szpitala, a ze szpitala od razu wysłano do Moskwy. Po naszym powrocie minęło już cztery lata, ale Atikoła nadal nie potrafi patrzeć spokojnie na piasek. Nawet rzeczny. A ja nie mogę słychać jak tyka zegar.

Natomiast bardzo dobrze zapamiętałem lekcję, którą mi dał Atikoła. Jeżeli maskujesz się pod drzewo - musisz się nim stać, musisz myśleć jak drzewo. Maskując się pod przedmiot martwy - musisz stać się nim, myśleć jak on. Dlatego że w odróżnieniu od człowieka martwa natura nie promieniuje lękiem, agresją lub obawą. Tych uczuć, które mogą zdradzić obecność człowieka. To wszystko pozwoli ci wyżyć i nie doznać obłędu. A propos tego ostatniego mam nadal spore wątpliwości.

ROZDZIAŁ X

Kursantom dwie godziny lekcyjne minęły niemal niezauważalnie. Wiele z tego co im opowiadałem i pokazywałem było już im znane, o czymś usłyszeli po raz pierwszy. Stopniowo znikało między nami napięcie, po trochu przyzwyczajaliśmy się do siebie. Padały już pytania a znaczy to, że chłopaki z większym zainteresowaniem podchodzili do naszych zajęć.

Natomiast moje zainteresowanie zmniejszało się co raz bardziej. Bardzo chciałem wrócić do domu. Do swej ukochanej i upragnionej Anusi. Nie można powiedzieć, że liczyłem minuty do końca zajęć, po prostu od czasu do czasu łapałem się, że znajduje się w tym momencie myślami gdzieś bardzo daleko od kursantów i tego co im pokazuję. I jeszcze na mojej twarzy coraz częściej pokazywał się ten głupio-zadowolony uśmiech.

Po lekcjach pożegnałem się z Miszą, umówiłem się na spotkanie z nim jutro o tej samej godzinie w tym samym miejscu. Na postoju wsiadłem do pierwszej z brzegu taksówki.

- Dzień dobry panu.

- Dzień dobry.

- Zegadłowicza siedemnaście.

- Dobrze.

Po drodze zauważyłem kwiaciarnie poprosiłem by na chwile zatrzymał się. Bukiet róż potrafiłem kupić i bez tłumacza. To, że Anusia lubiła róże nie było dla mnie tajemnicą. Nigdy nie było.

Podjechaliśmy do jej domu, pożegnałem się z kierowcą i zadzwoniłem do drzwi. Nie wiem czemu samemu nie chciało mi się otwierać. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast. Na progu stała Anusia. Po tym jak szybko otworzyła drzwi, pomyślałem, że zaraz ktoś rzuci mi się na szyje i będzie długo-długo całować. Zapomniałem. Nikt nigdy nie rzucał mi się na szyje i nigdy nie całował mnie na korytarzu. Anusia zobaczyła róże.

- Trzeba wstawić kwiaty do wody.

Szkoda, że nie byłem jakimś egzotycznym kwiatem, który trzeba było pilnie pocałować. Przez moment zasmuciłem się, chciałem stać się kwiatem. Jednak w oczach Anusi było tyle ciepła i radości, że momentalnie zapomniałem o tej myśli i o tym korytarzu, gdzie nigdy mnie nie całują. Zapomniałem o całym świecie.

Szybko coś przekąsiliśmy i poszliśmy na spacer. W takie ciepłe czerwcowe wieczory siedzieć w domu było przestępstwem. Takie wieczory są stworzone tylko i wyłącznie dla miłości i spacerów z ukochaną, w co ani chwili nie wątpiliśmy. Ulicą Sienkiewicza doszliśmy do ogrodu botanicznego, w którym znaleźliśmy miejsce gdzie nam nikt nie przeszkadzał spokojnie rozmawiać. A mieliśmy o czym pogadać.

Poza ścianami domu na świeżym powietrzu zawsze można znaleźć temat do rozmowy. Tym bardziej kiedy w domu jest zainstalowany podsłuch, i ogólnie rzecz biorąc przez pierwsze dni staraliśmy się nie rozmawiać na poważne tematy, gadaliśmy o różnych błahostkach. Chociaż tak chciało się nam pogadać o sobie nawzajem. Już od dawna potrzebowaliśmy tego.

No tak, na świeżym powietrzu, zwłaszcza wśród przepięknej przyrody zawsze znajdzie się temat, szczególnie kiedy obok ciebie znajduje się ciekawy człowiek. Nawet jeżeli ten człowiek zaczyna wesoło sobie z ciebie żartować.

- Ale osłupiałeś jak zobaczyłeś mnie u Krzysztofa! Nie oczekiwałeś, że mnie tu spotkasz, czy co?

- Oczywiście, że nie spodziewałem się. Wiedziałem, że jesteś obecnie we Wrocławiu, dlatego tak łatwo zgodziłem się na tą delegację. Przecież wiesz, jaką mi sprawia przyjemność nie tylko twój widok, lecz nawet sama świadomość, że jesteś gdzieś niedaleko.

Anusia w zamyśleniu kiwnęła głową.

- Wiem. Tobie w Moskwie nie powiedziano z kim będziesz tu pracował?

- Że łącznikiem będzie Misza to powiedzieli, ale nie powiedzieli, że moim przełożonym w tej operacji będzie jedna bardzo dobrze znana mi dziewczyna. Swietłanka, to wszystko nie mieści mi się w głowie. Jak dobrze, że spotkałem tu ciebie!

- W mojej głowie też to nie mieści się. Lecz nawet jeżeli coś do ciebie nie dociera nazywaj mnie Anusią. Wszyscy znają mnie tutaj pod tym imieniem. Więc tak tobie też będzie łatwiej.

- Mnie jest łatwiej ciebie nazywać Swietłanką, Swietulą, Światełkiem. Chociaż Anusia tez do ciebie pasuje. A propos czy dzisiaj już ci mówiłem jaka ty jesteś piękna i jak ciebie kocham?

Swieta chwilę się zamyśliła.

- Dzisiaj? Nie przypominam sobie tego.

To prawda, wiedziałem, że Swieta obecnie mieszka we Wrocławiu. Jednak szans żeby ją spotkać praktycznie nie miałem, jeżeli w ogóle można mówić o jakieś szansie. Chociaż próbowałem siebie przekonać co do tego, że my obowiązkowo mamy spotkać się. Jeszcze w czasie jej pobytu w Moskwie mnie ciągle zadziwiała jej fantastyczna intuicja. Swietłanka zawsze potrafiła mnie znaleźć w domu czy szpitalu. W trakcie moich krótkich przyjazdów do stolicy na czas urlopu czy w delegację spotykaliśmy się nie często. Nawet nie co roku. Ona miała prace, na dodatek była mężatką. Mimo tego każdy nasz kontakt ze sobą był na tyle zapadającym w pamięć, że wspomnienie o nim ogrzewało nas do następnego spotkania. I nie istotnym było ile czasu od tego minie. Dzień, rok czy życie. Chociaż nawet dzień bez siebie było bardzo ciężko nam przeżyć.

Oczywiście każde z nas miało swoje życie. Swieta była żoną polskiego dyplomaty, razem z którym rzucano ją po całym świecie. Przyjęcia, wydarzenia towarzyskie i spotkania w sprawach biznesowych.

Miała ona jeszcze i drugie życie - ukryte. Domyślałem się tego, lecz wiele rzeczy odkryłem dopiero z czasem i całkiem nieoczekiwanie. Na to, że ona doskonale włada językiem angielskim można było znaleźć wytłumaczenie. O tym, że dobrze zna polski - można było domyśleć się, bo babcia ze strony ojca była polką, no i mąż był Polakiem. O innych jej talentach i zdolnościach nie mogłem nawet domyślać się, jak nie mogłem zgadnąć dla jakiej organizacji ona pracuje.

Nie mogłem również domyśleć się, że w Polsce ma na imię Anusia i uważana jest za rdzenną polkę, dziedziczkę znanego i starego rodu polskiej arystokracji. A już na pewno nie mogłem zgadnąć, że wyznaczą ją dowodzącą w operacji, dla której tak naprawdę mnie tu przysłano. Trzeba przyznać, że w naszym sztabie wywiadu pracują nieźli żartownisie. Na dodatek byli oni moimi dobrymi przyjaciółmi. W to, że to wszystko jest przypadkowym zbiegiem okoliczności jakoś nie chciało mi się wierzyć. To znaczy w ogóle nie wierzyłem w to ani przez chwilę.

Przysłano mnie tutaj jak już wiecie z jednej prostej przyczyny. Dowództwo wojskowej uczelni wojsk lądowych zwróciło się do naszego Sztabu Generalnego z prośbą by przysłać na stanowisko instruktora do grupy z wydziału wywiadu odpowiedniego oficera. No i przysłano mnie. Lecz przysłano dopiero wtenczas, kiedy zaistniała specjalna potrzeba. Dlatego że była jeszcze jedna przyczyna mojej obecności w Polsce. Kompletnie błahostka, nieistotny drobiazg, jednak nie powiedzieć o tym nie mam prawa.

Z pół roku temu ze Szwajcarii do Polski przyjechał na stały pobyt jeden obywatel o aparycji słowiańskiej. Na prośbę jednej z zachodnich służb specjalnych komenda główna policji miasta Wrocławia objęła go nadzorem i ochroną. Jak tylko o tym dowiedzieli się w Moskwie, prawie natychmiast podjęto decyzje o dalszych losach tego obywatela. A dokładniej decyzja ta była już podjęta kilku lat od opisywanych tu zdarzeń. Jeszcze w Afganistanie. Decyzję podjęła grupa oficerów z wywiadu wojskowego, ale możliwość zrealizowania jej nastąpiła dopiero teraz.

Nie patrząc na to, że decyzja ta była inicjatywą "prywatną", ktoś "na górze" ją poparł i nasz Sztab Generalny wyszedł naprzeciw oczekiwaniom polskich towarzyszy i skierowaniu do nich instruktora. A na komendzie głównej pojawił się nowy instruktor ze wschodnich sztuk walki - pani Bartkiewicz. Anusia.

O tym wszystkim obywatel o słowiańskich rysach mógł i nie wiedzieć. Ale nie mógł nie przeczuwać. Przecież nie przypadkowo ostatnie lata tak często zmieniał miejsca swojego zamieszkania. Przeprowadzał się z jednego miasta do drugiego, z jednego kraju do innego. Intuicje miał dobrą, choć być może to nie była intuicja, a zwykły strach.

Wszak on powinien był dobrze rozumieć, że w tym życiu człowieka poznaje się po jego działaniu i postępkach, za które on odpowiada swoim losem i swoim życiem. I że istnieją w tym życiu rzeczy, których nie można wybaczyć i dla których nie ma przedawnienia. Jedna z takich rzeczy nazywa się zdradą.

Powinna była to rozumieć ta osoba, kiedy w połowie lat osiemdziesiątych w Afganistanie dobrowolnie przeszła na stronę mudżahedinów. W tamtych czasach ta osoba była całkiem młodym oficerem Armii Radzieckiej, który służył w oddziale wywiadu wojskowego dywizjonu. I nawet to, że dla większej powagi wziął ze sobą teczkę z tajnymi dokumentami, nie było powodem, żeby po latach nie przywrócić mechanizmu jego kary. Jednak nieuczciwy w małym jest nieuczciwym i w wielu innych sprawach. Oprócz dokumentów ten człowiek wydał mudżahedinom sieć agentów naszego wywiadu, wśród nich pracujących. Na dodatek wziął bezpośredni udział w ich kaźni. W podziękowaniu został dowódcą niedużej grupy dziewięciu osób, dla przeprowadzenia specjalnych operacji. W przebraniu radzieckich żołnierzy oni zjawiali się w kiszlakach (osada wiejska w Azji Środkowej). Rozstrzeliwali ludność miejscową i plądrowali. Czasami atakowali nasze małe punkty obronne. Podczas jednej z takich akcji on osobiście trafił w dwa nasze bojowe wozy. Wyróżnił się również torturując naszych żołnierzy, którzy trafili do niewoli do mudżahedinów. Jednak prawdziwą sławę wśród duszmanów (tak nazywali Rosjanie afgańskich przeciwników) osiągnął kiedy zmienił specjalizację na przeprowadzanie operacji psychologicznych.

Wykorzystując przeróżne kanały jego podwładni znajdowali adresy rodziców i członków rodzin żołnierzy i oficerów z Ograniczonego Kontyngentu Wojsk Radzieckich (sowiecki korpus interwencyjny w Afganistanie, przyp. tłum.). Następnie wysyłali im listy, w których powiadamiali, że przy wykonaniu swego długu internacjonalnego (tak nazywano uczestnictwo w działaniach wojskowych w Afganistanie w Rosji, przyp. tłum.) ich syn, mąż, brat zginął wtedy i wtedy wykazawszy się odwagą i bohaterstwem. Możecie sobie wyobrazić co przeżywali najbliżsi dostając taki list. Nawet jeżeli to było tylko oszustwem. Taki czyn już nie można było nazwać zdradą to było po prostu podłym. Być może i da się wybaczyć zdradę, jednak podłości nie da się wybaczyć. Wtenczas była podejmowana decyzja, że taka osoba nie ma prawa do życia.

Niestety zrealizowanie takiego postanowienia nie było łatwe. W 1988 roku dostaliśmy rozkaz by zlikwidować jego grupę, zadanie zostało wykonane, jednak główny winowajca umknął nam. W tym samym roku on przeprowadził się najpierw do Pakistanu, a następnie do Niemiec. Rok później osiedlił się gdzieś w Szwajcarii i dopiero pół roku temu na jego ślad natrafiono w Polsce. Chyba miał nadziej, że o nim już zapomniano, ale są rzeczy, o których nie da się zapomnieć. I wybaczyć nie da się, choćby się bardzo chciało.

Dawno temu na Wschodzie zrodziła się sztuka akupunktury i przypalania szczególnych bioaktywnych punktów na ciele człowieka, obecnie to nazywają dżeń-dziu terapia. Jest w tej sztuce specjalny rozdział, który zwą techniką życiodajnych dotknięć. Taką technikę opanowują tylko wybrani, niektórzy z nich są adeptami sztuki "śmiertelnych dotknięć". Tak naprawdę to tylko dwie strony tego samego medalu. Przecież każdy z nas dobrze wie, że jad żmii może zabić człowieka, a może i wyleczyć. Zależy w jakim celu go wykorzystamy i w jakiej ilości.

W technice "życiodajnych" i "śmiertelnych" dotknięć nie ma nic trudnego. Trzeba znać odrobinę fizjologię człowieka, kanały, którymi płynie energia życiowa i punkty, który kierują tym potokiem. Powinno się też wziąć pod uwagę czas, kiedy przeprowadzać taki zabieg. Bo tak naprawdę każdy aktywny punkt na ciele człowieka bywa aktywnym tylko dwie godziny na dobę. Jednakże po to istnieją specjalne tablice i wykresy, w tym też nie ma nic trudnego do opanowania. Co dotyczy wyboru organu wewnętrznego, przeciwko któremu macie zamiar przeprowadzić atak energetyczny, to już całkiem łatwizna. To zależy tylko od waszego gustu lub szczególnych upodobań.

Można zaburzyć prace nerek, wątroby lub serca. Zmienić skład krwi. Uformować zakrzep i zatkać jakieś naczynie. Przy tym nastąpi to nie dzisiaj i być może nie jutro, a wtedy kiedy wy o tym zdecydujecie. Możecie po prostu pozbawić człowieka snu lub wywołać nagłe zaburzenie psychiczne. W tych zagadnieniach nie istnieje nic niemożliwego dla specjalistów. Prawda specjaliści prawdziwego zdarzenia takimi zagadnieniami zazwyczaj nie zajmują się. Przecież zabić człowieka jest łatwo. Znacznie trudniej jest go wyleczyć, a to znaczy się jest bardziej interesującym.

Mój afgański nauczyciel Szafi pokazał mi technikę "życiodajnych" i "śmiercionośnych" dotknięć. Lecz widocznie nie byłem zbyt dobrym fachowcem i kiedy mnie zaproponowano bym wykorzystał moją wiedzę przeciw byłemu koledze po fachu zgodziłem się natychmiast. Są rzeczy, które trzeba po prostu wykonywać. Nie myśląc dobrze to czy źle. Po prostu robić. Dlatego, że powinna istnieć w tym świecie wyższa sprawiedliwość. I ludzie powinni w nią wierzyć, a ktoś musi ją wykonywać.

Wiele służb specjalnych do tych celów wykorzystuje różnego rodzaju trucizny i tak zwane środki specjalne, które nie pozostawiają śladów swego zastosowania. Problem polega w czymś innym, do transportu i zastosowania takich środków są niezbędne różne pojemniki i przyrządy, które są właśnie tym śladem, i to jeszcze jakim! Wykorzystanie ich a nawet po prostu próba transportu na terytorium innego państwa jest dosyć niebezpiecznym zadaniem i może narobić niepotrzebnego hałasu w przypadku ich wykrycia. A tego już kompletnie nikt nie potrzebuje. Tym bardziej mając w zanadrzu specjalistów w technice "śmiercionośnych" dotknięć.

Jeszcze w Rosji przekazano mi książkę medyczną byłego oficera Armii Radzieckiej, obecnie zaś osoby bez narodowości i ojczyzny. Kilka dni przesiedziałem nad tablicami, przeprowadzając potrzebne wyliczenia i podejmując decyzje. Dostałem zadanie: przeprowadzić kontakt i wyjechać z Polski. Następstwa kontaktu muszą nastąpić już po moim wyjeździe. Wszystko zgadzało się, praca nie powinna zostawić najmniejszego śladu. Człowiek powinien umrzeć całkowicie z przyczyn naturalnych. Jednak dobrze rozumiałem, że to nie jest ani prawidłowe ani sprawiedliwe. W stosunku do tych, którzy stracili z jego winy bliskie mu osoby, do tych, którzy dostawali jego listy z powiadomieniem o śmierci. Dla wszystkich nas, dla tych, którzy żyli na tej ziemi i będą na niej żyć.

Zdrajca nie może umrzeć naturalną śmiercią. Zawał, niewydolność nerek mogą dopaść zwykłych ludzi, a on nie był człowiekiem. Wiedziałem również, że nigdy już nim nie stanie się. Dlatego, że już nie zostawiono mu na to czasu.

Wydaje mi się, że to dlaczego mnie przysłano do Wrocławia, nazywano ogólnie brudną robotą. Ale ktoś musi ją wykonywać. Nie podejrzewałem tylko, że taka praca może być tak dobrze płatną. Nie, chodzi tu o pieniądze, po prostu chłopaki z dowództwa dobrze wiedzieli, co dla mnie będzie najdroższym prezentem. Oczywiście spotkanie ze Swietłaną. Nasza relacja nie mogła być dla nich tajemnicą, zresztą nie mogła ona być tajemnicą dla nikogo. Cały świat wiedział o tym. Dlatego że prawdziwej miłości schować nie da się, choćbyś bardzo próbował. Spróbujcie schować słonce pod kołdrą, wyjdzie? A nasza miłość była naprawdę słoneczną.

Jednakże to, że Swieta pracuje w naszej służbie, było dla mnie sporą nowiną. A kiedy dowiedziałem się, że podarowano mi możliwość żyć obok niej całe pół roku, przeżyłem prawdziwy szok. W naszej pracy zazwyczaj nie zdarzają się takie prezenty, lecz kiedy w kierownictwie pracują twoi przyjaciele, niemożliwe staje się możliwym. Prawdziwi przyjaciele zawsze wymyślą dla ciebie nie tylko ciekawą pracę, a i stosowne wynagrodzenie. Taka nagroda była prawie królewskim darem.

Grać rolę zakochanego, znajdując się obok najbardziej ukochanej osoby, co może być przyjemniejszym i bardziej radosnym? Lepszej legendy nawet wymyślić trudno. I bardziej przyjemnej przykrywki też.

Podarowano nam możliwość udawania zakochanej pary przez pół roku żyjąc cichym rodzinnym życiem. To nazwano poleceniem służbowym. A my marzyliśmy o tym całe życie! Starałem się nie myśleć o tym, po co tak naprawdę mnie tu przesłano. Ale Swietłanka opowiedziała mi ostatnie nowiny o naszym podopiecznym. Jego nowy adres, rozkład dnia i zainteresowania. Powiedziała, że w zeszłym tygodniu zdjęto mu obserwacje i ochronę policyjną. Polacy uważali, że on tego nie jest wart, o prośbie zachodnich kolegów skutecznie zapomniano. Co też mi było na rękę. Ale wcale nie chciałem teraz o nim mówić, naprawdę ta osoba nie zasługiwała na to. Pomimo tego z przyjemnością słuchałem głosu Świetłany. Upajałem się jej bliskością i ciepłem.

Niezauważalnie zapadł zmierzch. Byliśmy zmuszeni zostawić naszą ławeczkę, złapaliśmy taksówkę i powrócili do domu. Napiliśmy się wina. Pocałowaliśmy się, potem jeszcze raz. I jeszcze. A następnie Swietłanka powiedziała, że nie może dzisiaj mnie zaprosić do siebie. Do siebie, do sypialni zabrzmiało tak jak do siebie do domu. To mogło znaczyć tylko jedno - dzisiaj Swieta nie jest sama, ma kogoś. W Moskwie tym kimś był jej mąż. Zawsze życzyłem jej słodkich snów, a im obojgu życzyłem dobrej nocy, nie myślałem nawet o zazdrości. Swieta była ponad wszelkie obrazy, bo szczerze pragnąłem jej dobra. Niezależnie od tego, gdzie ona znajdowała się i kto znajdował się obok niej. Po prostu zawsze bardzo kochałem ją. A kochać oznacza nie tyle pragnąć czy władać, co życzyć szczęścia temu, kogo ty kochasz.

Dzisiaj w nocy w sypialni Świetłanki nie było żadnych mężczyzn. Po prostu była praca, przecież ona była dowodzącą naszą grupą i miała sprawy, o których nawet ja nie mogłem wiedzieć. Pocałowałem ją w usta, które pachniały słonecznym porankiem i kwiatami. Dotychczas nie mogłem uwierzyć, że kocham taką dziewczyną. I że ona kocha mnie.

Na pożegnanie Swieta życzyła mi tylko jednego, pochyliwszy się do mego ucha wyszeptała:

- Zapamiętaj, mam na imię Anusia. Nawet w myślach nazywaj mnie tylko tak.

Swoją odpowiedź mogłem powiedzieć i na głos, nie było przecież w niej żadnego sekretu.

- Tak jest, moja księżniczko. Bardzo cię kocham. Dobrej nocy, Anusiu.

- Dobranoc.

Przygnębiony poszedłem w stronę swojej samotnej sypialni. Chyba w moich zgarbionych plecach było tyle smutku, że Swietlanka, przepraszam Anusia, nawet roześmiała się. W odróżnieniu od niej nie miałem powodu do radości. Bardzo tęskniłem za moją małą dziewczynką, bo było mi tak dobrze obok niej. Nawet jeśli miałbym po prostu spać obok, słysząc jej oddech i czując jej zapach.

Nie wyobrażałem sobie jak potrafię przeżyć bez niej całą noc. Wszak cała noc to prawie wieczność.

Na szczęście wszystko w tym życiu przemija. Nie przemija tylko muzyka i prawdziwa miłość. Reszta znika, jak zniknęła i ta noc. Przy śniadaniu trochę pozwoliłem sobie zaszaleć i jedna dziewczyna nie zdążyła tym razem przemknąć obok moich rąk, które złapały jej kolano. Ot tak kiedyś dawno temu dałem sobie słowo, że pogłaszcze te cudowne kolana, więc to zrobiłem. I nie tylko kolana pogłaskałem, jednakże na tym musiałem skończyć swoje roszczenia. Anusia nagle zrobiła krok do tyłu.

- Spokojniej, uspokój się. Poproszę tylko bez rąk, zabierz je.

- Nie ma sprawy, mogę i bez rąk. Ale będzie to zbyt erotycznie.

Niestety moja inicjatywa znów była zablokowana. Anusia zrobiła jeszcze jeden mały krok do tyłu i jednym ruchem zrzuciła na podłogę swój szlafroczek.

- Lepiej zobacz jak się opaliłam. I jak ci się podoba mój brzuszek?

- Podoba mi się.

Opaliła się Anusia naprawdę bardzo fajnie, a jej brzuszek zadowoliłby każdego - ani grama zbędnego tłuszczu, płaski, trenowany. Mógł wywoływać tylko zachwyty.

Spojrzałem nieco wyżej, co nie umknęło jej uwagi.

- Natomiast piersi mam małe - z lekkim żalem powiedziała.

- Nieprawda, w cale nie małe, a bardzo piękne. - nie zgodziłem się z nią

- Co ty chcesz powiedzieć? Że mam zbyt duże?! To masz na myśli?

- Nie, moje słoneczko, chcę powiedzieć, że bardzo cię kocham. I jesteś najpiękniejsza na świecie.

Anusia nic nie odpowiedziała, a za chwilę zadała pytanie, na które dawno już czekałem.

- Sierioża, po sobotnim treningu trochę mnie bolą plecy, czy pogłaszczesz je wieczorem? Dobrze?

- Z największą przyjemnością, kochanie. Z największą rozkoszą.

Anusia zrobiła krok w moją stronę i teraz moje ręce mogły łatwo do niej dosięgnąć. Wiedziałem, że moje lekkie dotknięcia sprawiają jej przyjemność. Swieta zawsze była...W żaden sposób nie mogę przyzwyczaić się nazywać ją Anusią. Przecież kiedy ponad życie kochałem moja Świetłankę o istnieniu żadnej Anusi nawet nie wiedziałem. Jednakże trzeba było przyzwyczajać się, nawet w myślach miałem zwać ją Anusią. Znaczy się, Anusia, kiedy znałem ją jako Świetłane, zawsze była niezwykle namiętną dziewczyną. W łóżku była bajkowo aktywną i niestrudzoną. Non stop wymyślała różne przyjemne i nadzwyczajne rzeczy. Lecz najbardziej zawsze doceniała nie to, co było bezpośrednio w łóżku, a to co było przed tym. Uwielbiała preludia, tą atmosferę święta i radości, które dostrajały do ciepłego i naprawdę szczególnego kontaktu dwóch dusz. Wówczas każdy inny kontakt stawał się bardziej pełnym i rozkosznym, stawał się świętem. Już mówiłem, ona sama była zawsze świętem i nic w tym dziwnego, że obracała w święto wszystko jednym swoim dotknięciem.

Anusia zarzuciła z powrotem szlafroczek, wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do swego pokoju. Musiała się przebrać i bardzo lubiła, kiedy mogłem to obserwować, wiedząc, że tym dostarcza mi przyjemności. Ubierała nie śpiesząc się, często podchodząc do mnie. Śmiała się, całowała w policzek, prosiła by coś tam przy okazji zapiąć. I znów odchodziła do lustrzanych drzwi szafy. Ależ było mi przy niej dobrze, moja maleńka dziewczynka była prawdziwym cudem.

Umówiliśmy się na spotkanie wieczorem w sali sportowej komendy głównej. Dzisiaj pani trenerka miała kolejny trening na kursie obrony własnej. Dlatego na uczelnie pojechałem z niedużą torbą sportową, w której znów leżało kimono i ręcznik, a w każdym z tych przedmiotów znajdowała się kropelka ciepła Ani.

Przy bramie uczelni czekał na mnie Misza, mój wierny giermek i tłumacz. Dzisiejsze zajęcie z kursantami poświęciłem dziecięcej zabawie z piłką w zbijaka. Jeszcze poprzednim razem poprosiłem Miszę aby przyniósł z wydziału wychowania fizycznego około pięćdziesięciu piłek do tenisa ziemnego. Dzisiaj miały nam się przydać.

Spotkaliśmy się z grupą uczniów w miasteczku sportowym. Kursanci dopiero co skończyli zajęcia WF, na których pokonywali ogólny, a potem specjalny tor przeszkód. Do nas podszedł Junior, który w przerwie lekcyjnej przekazał mi pozdrowienia od swojej małżonki, pani Marii, wspominającej dotychczas naszą wspaniałą biesiadę w zeszły piątek. Zgodziłem się, naprawdę biesiada była dobrą. Ilość wypitego wtedy szampana pozwoliłaby Lekkiemu spokrewnić nas ze swoimi dalekimi krewnymi. Bardzo dalekimi, dlatego że nawet konie tyle nie piją, ile my daliśmy radę wypić tego wieczoru.

Przerwa dobiegła końca i wytłumaczyłem kursantom, co potrzebuje. Misza przetłumaczył. Pierwsze zadanie jak zawsze było łatwym. Podzieliliśmy grupę na dwie, z której w pierwszej każdy dostał po trzy piłki i miał zająć miejsce pod drążkiem (tych był cały rząd w miasteczku sportowym). Tymi piłkami mieli trafiać swoich towarzyszy z drugiej grupy, zadaniem której było jeszcze łatwiejszym. Trzeba było pokonać ten rząd drążków. Na czas. Oczywiście unikając kontaktu z piłkami. To ćwiczenie pozwalało opanować podstawy techniki zbliżenia się do przeciwnika, który prowadzi ogień.

Później kursanci biegali na czas wzdłuż umownej linii prostej pod tymi że drążkami. Umowna linia przypominała raczej wężyk, jednak przyzwyczajałem ich by widzieli przy poruszaniu się tylko jedną linię (umownie prostą), która była linią strzału. To ćwiczenie miało nazwę " Liść klonu" i było początkiem dla ćwiczenia techniki wahadłowego poruszania się. Ruch wahadłowy wykonywany jest zazwyczaj w połączeniu ze strzelaniem z dwóch rąk, po macedońsku. A " liść klonu" pozwalał nauczyć kursantów zawsze znajdować się twarzą do przeciwnika podczas prowadzenia ognia i być bokiem do niego, kiedy ten strzelał. Przy tym można było zbliżyć się do przeciwnika i schwytać go.

Naciągnęliśmy liny pod drążkami na różnych poziomach, dzięki czemu teraz biegać pod nimi było znacznie trudniej. Żeby nie zaczepiać się o liny kursanci byli zmuszeni do nachylania się i podskoków. Wszystko to razem wzięte bardzo dobrze przygotowywało ich do prawdziwej pracy, którą dzisiaj nawet nie miałem zamiaru zajmować się. Dzisiejsze zajęcie było rozgrzewką.

Pokazałem kursantom "krok tygrysa". Bardzo pożyteczna rzecz, kiedy musicie zbliżać się do przeciwnika. Chyba słyszeliście opowieści zagorzałych myśliwych o polowaniu na tygrysa? Bardzo porywające zajęcie! Porównać do tego można tylko polowanie przez samych tygrysów na myśliwych, chociaż ostatnia chyba nawet jest bardziej ciekawą.

Kiedy tygrys zbliża się do myśliwego, jego paraliżuje tak silne przerażenie, że nie może ruszyć ani ręką ani nogą. Przy tym myśliwy ani nie widzi, ani nie słyszy nawet zbliżającego tygrysa. Cały sekret polega na wibracji gleby, w tak zwanych niskich częstotliwościach wibracji, na podstawie których zrobione specjalne urządzenia, zwane generatorami niskich częstotliwości pozwalające przeprowadzać bezkontaktowe likwidację. Te urządzenia mają na wyposażeniu różne służby specjalne, wykorzystując zjawisko rezonansu one pozwalają osiągnąć mechaniczne uszkodzenie różnorodnych wewnętrznych organów. Jako efekt dodatkowy mogą doprowadzić do bezsenności, nagłych zaburzeń psychicznych i innych ciekawych zjawisk. Przy tym nie pozostawiając żadnego śladu zewnętrznej ingerencji. Taki oto jest "krok tygrysa".

W połączeniu z dobrym psychologicznym maskowaniem się, kiedy potraficie stać się nie tylko krzakiem czy piaskiem, ale i zamienić się w Nic, "Krok tygrysa" pozwala zbliżyć się do przeciwnika w biały dzień. Wręcz na jego oczach. I on nie będzie się wam przeciwstawiać. Dlatego że "nie widzi" was. Lub nie potrafi z przerażenia ruszyć się.

To wszystko było tylko wstępem. Poważna praca była jeszcze przed nami i nie miała nic wspólnego ani z "liściem klonu" ani z ruchem wahadłowym ani z "krokiem tygrysa". Wszystkie te egzotyczne rzeczy pasują do kina i reklamy. Coś w stylu: przyjdźcie dzieci do pracy do grup specjalnych wywiadu, kumple pękną z zazdrości. Jeśli nie pękną od razu, to pokażemy wam jak to osiągnąć. I tym bardziej, jeżeli to wcale nie są wasi kumple.

Niestety, tego się nauczyć nie da. W ciągu jednego pokolenia jest to niemożliwym. Lecz można było pokazać chłopakom kierunek, w którym mogli poprowadzić swoje dzieci. Wykorzystując dlatego zabawy piłką, w chowanego, w śnieżki. Wyprawy harcerskie i po prostu obcowanie ojców ze swoimi dziećmi. Wówczas dzieci będą miały szansę opanować to wszystko.

Przecież ogólnie wiadomo, że nawet dla poważnej pracy ważnym jest by pozostać przy życiu. W tym przypadku ruch wahadłowy i krok tygrysa mogą być pożytecznymi. Chociaż przeżycie nie jest najważniejszym celem w pracy wywiadu. Grupy wywiadowczo-dywersyjne przeznaczone są do rozwiązania zupełnie innych zadań. Ale to już było tematem następnych zajęć, a dzisiejsze dobiegło końca. Przede mną było najważniejsze wydarzenia dnia - obiad.

ROZDZAIŁ XI

Po obiedzie miałem trochę wolnego czasu. Postanowiliśmy z Miszą przejść się na miasto. Obok rynku głównego, kościoła św. Marii Magdaleny, przyszliśmy na plac Dzierżyńskiego. O ironio losu właśnie niedaleko tego placu, za kościołem św. Wojciecha mieszkał przez ostatnie miesiące zdrajca. Misza pokazał mi jego dom i niewidoczne podejścia do niego.

Nie mogliśmy ryzykować. W każdym momencie zdrajca mógł wyczuć nasze zbliżenie i odjechać w nieznanym kierunku. Umknąć nam ostatecznie by nie mógł, wcześniej lub później byśmy go znaleźli. Jednak to wymagałoby dodatkowego czasu i wysiłków. Dlatego postanowiono operacji nie odkładać.

W te dni we Wrocławiu odbywał się festiwal kina francuskiego. Według informacji Anusi zdrajca miał abonament na premiery tego festiwalu, na które chodził nie sam a z jakąś dziewczyną. Dwa bilety na środę miała i Anusia. Zaprosiła mnie oczywiście dla towarzystwa, a jednocześnie by pokazać naszego podopiecznego.

Do środy jeszcze było daleko. Całe życie. Do wspólnego pójścia do kina pozostało dwadzieścia sześć godzin.

Spotkaliśmy się z Anusią na sali. Jej uczennice już nie patrzyły na mnie tak krwiożerczo jak poprzednio. Możliwe, że w ich oczach byłem nie tylko manekinem dla ciosów, ale już mężczyzną. Być może nawet przyjacielem ich trenera, jej osobistym gwałcicielem i maniakiem seksualnym. Boże, jak wiele potrafi się zmienić w oczach kobiety tylko w ciągu jednej doby! Miłość potrafi zastąpić nienawiść, nienawiść może zmienić się w obojętność.

Zgadza się, patrzono na mnie bardziej przychylnie. Nawet raczej bardziej obiecująco. W ich oczach wręcz widać było dziecięcą radość, żeby tylko im pozwolono dorwać na tatami tego rosyjskiego niedźwiedzia. Wówczas rozszarpałyby go na setkę małych niedźwiadków, a każdego niedźwiadka porwały by na kawałki. Oto takie słodkie i miłe były uczennice w grupie Anusi.

Dzisiaj dziewczyny pracowały nad obroną przed schwytaniem. Przy chwycie z przodu ponad ręce wykonywały pchnięcie kciukiem w krocze. Przy schwytaniu krępującym ręce z boku czy od tyłu - wykonywały chwyt za kroczę. Następnie trzeba było zrobić dobijające uderzenie kolanem w głowę. Niestety, w odróżnieniu od napastnika, który otrzymał pchnięcie w krocze, manekin nie kulił się z bólu i nie pochylał się na wysokość niezbędną na przeprowadzenie dobijającego ciosu. Wydawało mi się, że nawet te chwyty wyglądały jakoś zbyt formalnie. Dla przybliżenia się do realnych warunków manekiny potrzebowały odrobinę zmiany.

Lecz obrona przed schwytaniem pod rękoma wyglądała całkiem dobrze. Przy chwycie z przodu pod rękoma kobiety z serca biły manekiny kantem dłoni po nerkach lub szyi. Następnie kolanem w krocze i dobijały. Doradziłem by zamiast ciosów kantem dłoni po nerkach lub szyi wykonywały ucisk uszu przeciwnika oburącz. Łatwiejsze i bardziej efektywne zagranie.

Mądrzej wyglądała obrona przed chwytem z boku pod rękoma. Dziewczyny wykonywały cios pięścią w nos manekina i z obrotu uderzały kolanem w kroczę. Tu występowały te same problemy z przytrzymaniem głowy co przy obronie przed schwytaniem od tyłu ponad ręce. Rekomendowanym jest w tym przypadku chwyt za kroczę, cios łokciem i dobijanie nogą. Jednak z chwytem za kroczę był problem - uczestniczki miały niezbyt jasne pojęcie jak to robić. Chyba bardziej miały pojęcie jak zrobić gwałcicielowi przyjemność, ale nie wiedziały jak sprawić mu ból.

Do mnie podeszła Anusia.

- No i jak?

Powiedziałem jej o swoich wątpliwościach co do pokazu, który widziałem. Anusia i sama przyznała, że nie jednokrotnie myślała na ten sam temat. Jednak oprócz manekinów nie było na kim popracować. Tym bardziej, że w grupie nie było mężczyzn.

Podpowiedziałem co można zrobić z manekinem. Moja propozycja spodobała się jej, ale i czymś ją ubawiła.

- Jeżeli mi pomożesz możemy jutro to zrobić, a czy na razie nie chciałbyś popracować jako manekin do bicia? Myślę, że będzie to przyjemne.

Patrząc na rozbite ciosami manekiny mocno wątpiłem, że będę miał z tego przyjemność. Przecież nie jestem masochistą! Lecz jeśli Anusia powiedziała, że będzie przyjemnie musiałem jej wierzyć.

- A dlaczego nie?

Instruktorka coś tam powiedziała po polsku swoim uczennicom, które zajęły się pracą nad uciskiem uszu manekina obiema rękoma. Widać było, ze ten chwyt im się spodobał. Jedną z dziewczyn Anusia zaprosiła na tatami przed tym szepcząc mi na ucho:

- Nie bój się, ona nie będzie ciebie mocno bić. Jest Rosjanką, ma męża Polaka. Urodziła się gdzieś na dalekim Wschodzie Rosji, ma panieńskie nazwisko tak samo jak twój przyjaciel Aleksander.

- Wcale się nie boje - odpowiedziałem, co nie było prawdą.

Zwróciłem się do dziewczyny.

- Jak pani ma na imię?

-Maja Gennadijewna - całkiem poważnie odpowiedziała mniej więcej dwudziestodwuletnia dziewczyna.

- Maja Gennadijewna, będę wykonywać wszystkie swoje ruchy i chwyty w powolnym tempie, i mam tylko jedną prośbę do pani. Proszę nie robić uderzeń i bolesnych ciosów z pełną siłą, dobrze?

- Dobrze- odpowiedziała.

Jednak z tonu jej głosu zrozumiałem, że tak nie będzie. Nie było żadnej umowy. Nawet to, że też jest Rosjanką nic nie zmieniało. Przed sobą ona miała gwałciciela, maniaka, wroga, który w swojej naiwności miał pecha stanąć na jej drodze. Biedny, nieszczęsny gwałciciel! Zrobiłem ukłon, jak się należy do swego przeciwnika. Maja lekko kiwnęła głową. Zrobiłem krok do przodu i płynnie wykonałem chwyt krępujący jej ręce. Dobre perfumy ma dziewczyna, pomyślałem. Przyjemnie pachnie. To były ostatnie moje myśli. Gwałtowny ból w podbrzuszu zgiął mnie w pół i pociągnął w dół. Chciało mi się krzyknąć: " Easier, please!" (Lżej, proszę). Widocznie naprawdę mnie zabolało, bo kiedy czuje ból zawsze wyrażam się w obcym języku, nie zawsze rozumiejąc w jakim dokładnie to robię. Dziwne, ale najczęściej wykorzystuję angielski. Lecz tym razem ból był tak mocny, że nawet nie mogłem nic krzyknąć, a tylko w milczeniu osunąłem się na tatami.

Teraz rozumiałem, co Anusia miała na myśli mówiąc, że będzie przyjemnie. Ależ urządziła mnie! Może już więcej mnie nie kocha? Lub nie kocha w całości, a tylko niektóre moje części, które jej się podobają?

W głowie stopniowo zaczęły pojawiać się jakieś myśli. Wszystkie były bardzo smutnymi. Zrobiłem kilka gwałtownych wydechów, ale nie nacisnąłem na małe palce, bo nie wiem dlaczego ten sposób wyjścia z szoku po bólu niezbyt mi pomagał. Ograniczyłem się do małego masażu punktu He-gu i kontynuowaliśmy.

Tym razem skrępowałem jej ręce chwytem z boku. Wydawało mi się, że w uwolnieniu się z tej pozycji nie przeprowadza się żadnych ciosów. Przynajmniej miałem taką nadzieje, bo w głowie miałem mętlik i mieszaninę myśli.

Prawą ręką czułem sprężystą pierś Mai. Jej kimono mi przypomniało nocną piżamę Anusi. Anusia! Dlaczego nagle pomyślałem o niej nie wiem, ale o tym, że w pracy gwałciciela są i przyjemne momenty już nie zdążyłem pomyśleć. Maja Gennadijewna wykonała chwyt i kilka chwil rozkoszowała się swoją nieograniczoną władzą nade mną. Skromnie przypomniałem jej o humanitarnym obchodzeniu się z manekinem. Z tyłu usłyszałem wesoły śmiech Anusi. Trening dobiegł końca i dziewczyny poszły pod prysznic. Instruktorka podeszła do mnie.

- Nie okłamywałam, to było naprawdę bardzo przyjemnym. Być może tylko zapomniałam powiedzieć komu, czyżbym nie powiedziała? A, jednak powiedziałam znaczy, że się pomyliłam.

Musiałem z tym się zgodzić, faktycznie pani trenerka pomyliła się. Jednakże dziewczyny wychodziły z sali zadowolone. Im zajęcia bardzo się spodobały i widać było, że czerpały z tego przyjemność. W głowie zaświtała koszmarna myśl, a może i Anusi to sprawiło przyjemność?

Sądząc z jej wesołych oczu co do tego nie myliłem się.

- Trzeba będzie w domu popracować nad techniką obrony przed chwytami krępującymi. - powiedziała ona.

Zgodziłem się z nią.

- Jak mus to mus. Lecz dzisiaj mamy masaż, czyż by pani Anusia zapomniała o tym?

Na szczęście ona nigdy niczego nie zapominała. W drodze do domu zrobiliśmy zakupy planując na wieczór święto Brzucha. Innymi słowy kupiliśmy butelkę wina i owoce morza, pudełko francuskich czekoladek i nieduży koszyczek truskawek, w komplecie do których niezbędną jest bita śmietana i lody. No cóż, święto to święto! I nie mówcie mi, że w kalendarzu nie ma takiego święta. To nieprawda! Jeśli go tam nie ma to konieczne trzeba go wymyślić, przecież to może być wspaniałą uroczystością! Szczególnie obok kochanej kobiety.

Po lekkiej kolacji poszliśmy na wycieczkę. Do pokoju gościnnego. Zapaliliśmy świece i puściliśmy muzykę, włączając płytę Joe Cockera kochanego przez Anusię. I oczywiście rozpaliliśmy w kominku. W domu od razu zrobiło się ciepło i przytulnie. Drewienka cicho trzaskały, a odbicia płomieni na ścianach dodawały niepowtarzalnego uroku do melodii Joe Cockera.

Siedzieliśmy na kanapie, popijając winko i smakując truskawki. Tańczyliśmy, całowaliśmy się. Moje ręce znów zawędrowały do niewłaściwego miejsca na ciele Anusi, która je natychmiast zatrzymała.

- Chcę masaż, - powiedziała głosem, w którym pojawiły się nutki rozkapryszonej małej dziewczynki. Widocznie była już bardzo śpiącą.

- Życzenie pani jest rozkazem, chodźmy na kanapę, słoneczko.

- Nie, chcę do sypialni.

Udaliśmy się do jej pokoju. Olbrzymie łóżko mało przypominało stół do masażu, ale było równie wygodnym. W tym czasie kiedy Anusia rozbierała się, umyłem ręce, co wywołało jej uśmiech.

-Wszyscy masażyści lubią bardziej myć ręce, niż głaskanie swoich pacjentek.

Wstawiłem się za swoimi kolegami.

- Nieprawda. Na przykład ja najbardziej na świecie kocham ciebie. A teraz poproszę pacjentkę by zamilkła i postarała się myśleć o czymś bardzo fajnym, przyjemnym. O morzu, o kwiatach, o mnie. Dobrze?

Głos Ani nagle zabrzmiał bardzo radośnie i przytomnie.

- Dobrze.

Rozpocząłem od obszaru Ing-dziao, tam gdzie znajduje się nasza życiowa energia. Swój masaż zawsze zaczynam od projekcji tego punktu na plecach. Anusia stopniowo zaczęła przypominać topniejące lody.

- Ty masz zamiar być cały czas w ubraniu?

Nic nie odpowiedziałem, ale ubranie zrzuciłem zadziwiająco szybko. Możliwe, że ubieram się niezbyt gustownie, natomiast za to rozbieram się bardzo szybko. Tu nie zasługiwałem na żadną naganę.

Anusia słodko przeciągnęła się. Znów była Swietłanką, najbliższą mi osobą. Bardzo kochała kiedy ją głaskałem, chociaż i miałem w tym sporą wadę. Nigdy mi nie starczało tego czasu, który miałem do dyspozycji, byłem bardzo powolnym masażystą. Lecz Swietłanka wybaczała mi chętnie tą wadę. W rezultacie zwykły masaż rozciągał się u nas zazwyczaj na kilka godzin, no cóż, każdy ma prawo mieć wady. Ja też je mam - jestem bardzo powolny w niektórych kwestiach.

Po plecach i ramionach sporo uwagi poświęciłem jej szyi. Bardzo ważnym jest by wieczorami dobrze wygłaskać ramiona i szyje ukochanej kobiecie. To znacznie polepszy krwiobieg w tym obszarze, wzmocni dopływ tlenu do mózgu i wydalanie z niego produktów rozpadu, co znaczy, że następnego ranka wasza kochana obudzi się z jasną głową i jasnymi myślami.

Jednakże do następnego ranka było jeszcze sporo czasu. Mnie proszono bym skupił się na nogach, bo jak każdą kobietę Anusię martwiło zagadnienie cellulitu, zresztą zupełnie nie potrzebnie - przez najbliższe sto lat to jej nie groziło. No profilaktycznie można było przez godzinkę, dwie pogłaskać jej czarujące nóżki. Tym bardziej, że zawsze mi się podobały.

Proszono również bym zwrócił uwagę na piersi, co oczywiście zrobiłem. Moją małą dziewczynkę interesowała możliwość ujędrniania ich, to było do wykonania, trzeba było tylko nie lenić się.

Zrobiłem masaż twarzy i głowy, następnie czyjś senny głos wymówił:

- Ciałko jest twoje, proszę robić z nim co chcesz.

To co chciałem nie mogłem zrobić, przy najmniej na razie nie mogłem. Póki co robiłem co trzeba. Swietłanka nigdy nie była wśród moich pacjentek. Przecież dobrze wiadomo, że lekarze nie mogą leczyć swoich bliskich, chociaż ostatni czasami nie zgadzają się z tym. Lecz takie jest prawo natury. Możecie wyprawiać cuda, ratować kompletnie beznadziejnie chorych, ale często nie potraficie pomóc najbliższym wam osobom. Jakiś to jest życiowy paradoks. Obcy człowiek może pomóc waszym bliskim znacznie lepiej od was.

Dlatego nigdy nie leczyłem mojej Świetłanki. Jej się podobało, kiedy ją głaskałem, więc głaskałem, ale leczyć nigdy nie próbowałem. Co zaś dotyczy diagnostyki to robiłem ją regularnie za każdym razem. Przy każdym naszym spotkaniu. Śledziłem zmiany, następujące w jej organizmie, trochę je korygowałem i kierowałem w prawidłową stronę.

Teraz również centymetr po centymetrze badałem jej ciało. Sprawdziłem punkty i stan ciepłoty organizmu. Zauważyłem, że od naszego ostatniego spotkania sporo zaszło zmian. I nie wszystkie z nich były pozytywne.

Ciało było wręcz doskonałym, trenowanym i zadbanym. Zasługiwało tylko i wyłącznie na podziwianie. Jednak patrzyłem nie tylko na ciało i długo nie mogłem zrozumieć przyczyny tych zmian. Na pewno to nie był czas, bo Swietłanka była jeszcze tak zachwycająco młodą, że jej zmartwienia o trzydziestoleciu, które gdzieś znajdowało się za górami i lasami, były zabawne. Z wysokości swoich dwudziestu sześciu lat patrzyłem na nią z góry na dół. Jeżeli to nie był czas, to co wówczas?

Nie od razu domyśliłem się, że przyczyną tego był jej rozwód. To było dziwne, nigdy bym nie pomyślał, że rozwód zostawia na tyle zauważalne ślady na małżonkach! Rozumiem, że to stres, ale w naszym życiu jest wiele i innych stresowych zdarzeń, a ślady po nich znikome. Dopiero teraz zrozumiałem, że rozwód to nie tylko stres, to krach naszych planów i nadziei.

Przede wszystkim to granica, kiedy dwoje ludzi przestaje rozmawiać ze sobą. Oddychać sobą. Dotykać się nawzajem. I nie chodzi tu tylko o seks. Dlatego, żeby skóra promieniowała ciepłem i światłem bardzo ważnym jest dla niej chociaż rzadki ale kontakt ze skórą ukochanego. Lub ukochanej. Być może to sprawka jakichś wydzielin skóry, nie wiem, jednak fakt pozostaje faktem. Brak takiego kontaktu pozbywa skórę blasku. Gdzieś znika ta tajemnicza poświata, która otacza naprawdę szczęśliwych ludzi.

Zawsze wiedziałem, że Swietłanka mnie bardzo kocha. I kocha kochać się ze mną. Jednak zawsze pozostawałem dla niej tylko przyjacielem, z którym było dobrze, ciekawie, spokojnie. Swego męża ona kochała znacznie mocniej i zupełnie inaczej. On był nie tylko przyjacielem, ale częścią jej samej. Być może nawet najlepszą jej częścią.

Dopiero teraz zrozumiałem skąd nieoczekiwanie pojawiający się smutek u niej i częste jej zmiany nastroju. Łezki pojawiające się od czasu do czasu w jej oczętach. Ona nadal kochała swego męża.

Moja babcia mi mówiła, że człowiek ma duszę, rozum i ciało. Chcesz go wyleczyć - pracuj nad nimi. Żeby rozwód nie złamał człowieka jest niezbędna obecność przyjaciół, którzy potrafią uspokoić duszę. Niezbędnym jest obok zupełnie nieznajomy, obcy dla ciebie człowiek, który z punktu widzenia zupełnie przygodnego człowieka da inną radę niż wszyscy. Który powie, że mężczyzna jest podobny do autobusu, jeżeli jeden odjechał, zaraz się zjawi następny. I musi jeszcze być człowiek, który po prostu ciebie pogłaszcze. I przywróci ciepło twojemu ciału.

Wszystko to bardzo dobrze rozumiałem. Byłem przyjacielem mojej Świetłanki i obok mnie uspokajała się miotająca jej dusza. Byłem zupełnie obcą osobą dla Anusi i mogłem podpowiedzieć jej cokolwiek. I byłem człowiekiem, który głaskał moją małą dziewczynkę. I bardzo ją kochał. Jednakże byłem tylko człowiekiem, nie Bogiem. Jako człowiek mogłem dokonać dowolnego cudu, zrobić dowolne czary, ale tylko Bóg mógł wyleczyć Anusię z miłości do byłego męża. A może nawet i on był tu bezsilny.

Anusia już kompletnie rozluźniła się i zaczęła zapadać w drzemkę. Jej głos był taki słodki.

- Na ciebie już czas.

Pocałowałem ją w policzek. Śpij, moja ukochana. Wziąłem swoje rzeczy i zamierzałem pójść do swego pokoju. Nagle Ania prawie rozpaczliwie powiedziała:

- Już idziesz? Nie odchodź. Pobądź jeszcze trochę ze mną.

O to mnie nie trzeba było prosić dwa razy. Jestem zawsze do dyspozycji mojej księżniczki i z największą przyjemnością pobędę jeszcze chwilę obok niej. Całe swoje pozostałe życie.

Anusia uwielbiała zasypiać, kiedy byłem obok. Głaskałem jej ramiona, bawiłem się włosami. Najbardziej na świecie chciałem zasnąć obok niej, a potem rano obudzić się. Lecz ona tak słodko spała, że nie chciałem jej przeszkadzać. Wyłączyłem światło w pokoju i poszedłem do swojej sypialni.

- Śpij, moje słonko. Śpi, moja kochana...

Zasnąłem szybko, ale dosłownie za jakiś moment ktoś gwałtownie wtargnął do mojego pokoju i odsłonił zasłony.

- Wstawaj, śpiochu! Zobacz jaki poranek!

Zobaczyłem. Poranek na prawdę był znakomitym. Miał na imię Anusia. Ale z niezadowoleniem zasapałem i obróciłem się na drugi bok.

- Nie budzić. Przy pożarze wynosić w pierwszej kolejności.

To wszystko było tylko grą. Dawno obudziłem się i już domyśliłem się, co będzie dalej. Oczywiście, dalej mnie zaczną pchać i tarmosić. Nie miałem nic przeciwko temu, jednak nie zdradzałem swoich zamiarów, najważniejsze dla mnie było zwabić ją jak najbliżej. Skrócić dystans, a dalej zobaczymy kto kogo będzie tarmosić.

Nie przeliczyłem się. Anusia napadła na mnie jak furia. Wskoczyła na lóżko, zacięła ściągać ze mnie kołdrę. I od razu trafiła w moje objęcia. Wykonałem przewrót, podcięcie i jeszcze parę wysublimowanych chwytów, z których co najmniej dziesięć było pocałunkami. I innymi prowokującymi zachowaniami. Anusia śmiała się, dziś miała słoneczny nastrój i z przyjemnością bawiła się ze mną, całowała mnie i była dawną Swietłaną, którą kiedyś znałem. I kochałem.

W parę godzin później wreszcie wstaliśmy z łóżka. Anusia podeszła do stolika coś tam wzięła i przyniosła do mnie.

- To za masaż.

W ręku trzymała małego zielonego smoka. Wszystko się zgadza. Jest taki zwyczaj, kiedy dostajecie w prezencie nóż, musicie coś dać w zamian. Może być nawet to jakiś pieniążek. Masaż, którego mnie nauczył Szafi był podobny do dobrego ostrza, mógł uratować życie, a mógł i zaszkodzić. Bo zbyt dużo miał w sobie mistyki i czarów, zbyt dużo duchów i dobrych aniołów jest do tego przywoływanych, których trzeba udobruchać. Żeby masaż pomógł trzeba koniecznie coś im zostawić od siebie w zamian za przyszłą opiekę. Nie jest istotnym co to będzie, liczy się sam gest, i Anusia dobrze o tym wiedziała.

Po śniadaniu pojechaliśmy na uczelnie. Z przyzwyczajenia nadal nazywałem Wyższą Szkołę Oficerską uczelnią. Umówiliśmy się na spotkanie o czwartej przy ratuszu, bo dziś mieliśmy pójść razem do kina. Oprócz tego dziś pani instruktorka nie miała treningu wieczorem, no chyba że miała zamiar jedno zajęcie przeprowadzić, na którym chciała sprawdzić czy dobrze pamiętam jej lekcję. I zająć się trenowaniem mnie, jeżeli taka będzie potrzeba.

Dziś z kursantami zająłem się wypracowaniem metody zdjęcia warty. Jednocześnie potrenowałem trochę z nimi wykorzystywanie do tej czynności różnych podręcznych przedmiotów. Jeszcze gdy byłem kursantem trenowałem wojskowy triatlon, do którego należał m.in. rzut granatem ćwiczebnym F-1 do celu. Później te nawyki przydały mi się. Przekonałem się, że granat F-1 nawet bez zapalnika jest najlepszym środkiem do unieszkodliwienia wartowników. Nawet nie jest istotnym, gdzie on trafi: w kask, kamizelkę kuloodporną czy w rękę. Jego waga wystarcza aby na pewno wyłączyć wartownika.

Nieźle też w tym celu pasowały metalowe płytki z wojskowej kamizelki kuloodpornej. W Afganistanie parę razy musiałem je wykorzystać w tym celu. Jednakże one miały jedną wadę, po ich zastosowaniu wartownik już nie mógł udzielić jakiejkolwiek informacji. Wówczas kiedy nie potrzeba informacji można śmiało je wykorzystywać. Ciężkie, mniej więcej około dziesięciu centymetrowe kwadratowe płytki były bardziej efektywne niż japońskie shurikeny (pociski do ręcznego miotania).

Na koniec lekcji kilka minut poświęciliśmy technice związania jeńców. Wiadomo, że najłatwiejszym sposobem unieszkodliwienia przeciwnika jest nacięcie jego uda w kierunku pośladka. W trakcie jego chwytania to wygląda całkiem naturalnym i zrozumiałym. Przed sobą macie uzbrojonego przeciwnika (a nawet jeżeli i nieuzbrojonego, jaka różnica?), podczas schwytania możecie obejść się z nim dosyć ostro, a potem udzielicie mu pierwszej pomocy. A jego zranienie będzie wyglądać na przypadkowe nieporozumienie, które miało miejsce tylko dlatego, że on w odpowiednim czasie nie podniósł rąk i nie poddał się. Teraz niech leży spokojnie i nie rusza się, do wesela się zagoi.

Na dodatek podczas udzielania medycznej pomocy można szybciej znaleźć wspólny język z jeńcem i dostać niezbędną informacje.

Takie zranienie ma kilka specjalnych cech. Po pierwsze, w tym miejscu dosyć trudno jest umocować bandaż. A po drugie, tu znajduje się wiele naczyń dużych krwionośnych i włosowatych, które powodują, że jest bardzo ciężko zatamować krew. Wszystko razem oznacza, że ranny dożyje do wesela, pod warunkiem, że będzie leżeć spokojnie. No i oczywiście, jeśli mu pozwolicie do tego wesela dożyć, w co wątpię.

Natomiast jeżeli jeniec spróbuje uciec, to szansy na przeżycie nie będzie miał żadnej, ani odrobinę. Na pewno skona z powodu utraty krwi.

Wiadomo, ze takie specyficzne nacięcia są wizytówką grup specjalnych. I pozostawiać podobne ślady można tylko pod warunkiem, że ciało, na którym one pozostaną, nigdy nie będzie znalezione.

Lecz jeżeli chcecie jeszcze porozmawiać z jeńcem, to potrzebne wam będą linki. Najlepiej dwie. Na początek można skrępować ręce, zazwyczaj do tego wykorzystują kajdanki z liny, które nie jest ciężko zrobić, jeżeli jesteście zapoznani z wiązaniem węzła alpinistów "strzemię" (w polskim nazewnictwie przyjęte "ósemka"). Wiąże się ręce z tyłu a kolanem podnosicie je jak najwyżej do szyi. Z drugiej linki robi się pętlę na głowę na wysokości oczu i uszy. Następnie najprostszym węzłem przywiązuje się jedną linę do drugiej.

Torturować jeńców nie wolno, to nie jest humanitarne. Wiązać wolno, a można nawet nie wiązać. Dziesięć minut wystarczy by skrępowany jeniec powiedział to co chcecie usłyszeć. Jeżeli powie wszystko co chcieliście, można go rozwiązać. Możecie mi uwierzyć na słowo, on wszystko opowie.

Kiedyś w dzieciństwie zobaczyłem film o wojnie domowej, w którym biali oficerowi złapali partyzanta, podwiesili go na linie za ręce i torturowali. Chciało mi się płakać, tak mi było go szkoda. Mama nadaremnie próbowała mnie pocieszyć.

- To na niby, tak naprawdę jemu nie zrobiono krzywdy.

- Mamo, nie o to mi chodzi. Jak oni go torturują?! Po co podwiesili na linie? Któż tak to robi?! Przecież ma teraz zduszoną klatkę piersiową i nawet jak będzie chciał im coś powiedzieć, to nie będzie mógł.

Płakałem z żalu za partyzantem, który nie mógł zdradzić tajemnicy wojskowej białym, którzy przez wojnę domową zbyt szybko zostawili uczelnie i nie dowiedzieli się jak prawidłowo trzeba było wiązać jeńców. A przecież już w starszych klasach tego uczą, no być może nie we wszystkich.

Mama na to tylko bezradnie rozkładała ręce...

Na szczęście dzisiaj nic nas nie poganiało, więc zdążyłem pokazać kursantom jeszcze kilka sposobów "przewijania". Przewijanie trochę się różni od wiązania, bo wiążą zazwyczaj po to, żeby ludzie rozwiązali się. Dzieci zazwyczaj przewijają nie tylko po to, żeby miały sucho, również i dlatego, żeby nie płakały. Ale też i w celu, żeby nie rozwiązały się. Dlatego pojęcie "przewijanie" w grupach specjalnych wykorzystuje się znacznie częściej, bo w odróżnieniu od zwykłego wiązania ma jeszcze i kilka dodatkowych funkcji.

Już mówiliśmy jak jeńcom można rozwiązać język. Przy prawidłowej fiksacji liny na niektórych częściach ciała można osiągnąć rząd nieodwracalnych zmian fizjologicznych. Które oczywiście możecie wykorzystać do swoich celów.

Na koniec zajęć Junior i Misza wyglądali na przygnębionych. Może wyobrażali się na miejscu jeńców. Ależ nikt nie mówił, że w niewoli będzie łatwo. Na szczęście po obiedzie humor im wrócił, a możecie sobie wyobrazić jaki ja miałem wspaniały humor wówczas!

Zawsze po obiedzie jestem wesoły, szczególnie kiedy pośpię. Już chyba mówiłem, że najbardziej na świecie kocham pospać, ma się rozumieć z ukochaną dziewczyną.

Ale dzisiaj po obiedzie było zaplanowano kino z Anusią. A później nawet nie było żadnego treningu! Więc nastrój w związku z tym miałem nie sportowy, a wręcz liryczno-romantyczny.

Spotkaliśmy się o czwartej przy ratuszu. Do rozpoczęcia seansu filmowego mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu i postanowiliśmy wejść do niedużej kawiarni. Usiedliśmy przy stoliku w najdalszym zakątku, a Anusia zaproponowała bym spróbował polskich lodów. Powiedziała, że w Polsce lody są bardzo smaczne. Nikt w to nie wątpił! Bo jeżeli w Polsce mieszkają tak powalająco piękne kobiety jak ona, to i lody powinny być najwyższej jakości. Nagle przypomniała mi się Moskwa, ale to całkiem inna sprawa! Tam mieszkają na tyle piękne dziewczyny, że jakość lodów już nie gra żadnej roli. Przy takich pięknościach każde lody będą słodsze od miodu.

Podeszła kelnerka by przyjąć nasze zamówienie.

-Czy są lody?- zapytała Ania.

-Jakie państwo sobie życzą? Mamy waniliowe, malinowe i czekoladowe.

Wybrałem smak, więcej mi się nic nie chciało. Niedawny obiad jeszcze dawał się we znaki i oprócz czekoladowych lodów już bym więcej nic nie zmieścił.

- Dla mnie poproszę herbatę z rumem i ciastko.

Czekaliśmy na nasze zamówienie, Anusia wyszła do damskiej toalety, a ja miałem czas, żeby rozejrzeć się wokół. Kawiarnia była nieduża o bardzo przytulnym wnętrzu. Ludzi było tu mało. W godzinach popołudniowych Wrocław ogólnie wyglądał na wyludnione i puste miasto. Jednak do kawiarni co chwilę ktoś wchodził i ktoś wychodził. Powiadamiał o tym dzwoneczek wiszący nad drzwiami. Wydawało się, że całe popołudniowe życie na placu obok ratuszu skupiło się tylko w tym miejscu. W narożniku lady barowej zobaczyłem olbrzymi wazom z herbacianymi różami.

Podszedłem do barmana i zapytałem czy mógłbym kupić te róże. Barman oczywiście nie mógł nie zwrócić uwagi na Anię. Mężczyźni w ogóle rzadko kiedy potrafią nie zauważyć ładnej dziewczyny, a nie zauważyć Anusi w ogóle nie jest możliwym. Dlatego że ona była nie po prostu ładną, a wyjątkowo ładną młodą kobietą. Więc barman od razu domyślił się dla kogo jest przeznaczony ten bukiet i gestem międzynarodowym pokazał, że nie ma nic niemożliwego dla ludzi. Szczególnie dla ludzi, którzy mają w kieszeni złote. W mojej kieszenie akurat miałem złote, więc zapłaciłem za kwiaty i wytłumaczyłem jak umiałem, że wezmę je później, kiedy będę wychodził. Barman załapał o co mi chodzi i zgodnie kiwnął głową.

Za moimi plecami po raz kolejny cicho zabrzęczał dzwoneczek, do kawiarni weszli nowi gości. Z ich dosyć głośnej rozmowy wywnioskowałem, że byli trochę podpici. Czymś zwrócili na siebie uwagę barmana, więc i ja obróciłem się. To była zwyczajna para.

Mężczyzna i wysoka rzucająca się w oczy swą urodą szatynka. Spojrzenie barmana przyciągnął jej głęboki dekolt. Obojętnie odwróciłem się, dekolt jak dekolt. Lato, wiadomo. Teraz wiele kobiet nic nie zakłada pod bluzki, bo jest bardzo gorąco. Lecz ten widok cieszy barmanom oczy. Zresztą nie tylko im.

Oszukiwałem samego siebie. Dekolt jej bluzki i to co było w nim też mi się spodobały, jednak wytrzeszczać gały na dziewczynę, obok której była towarzysząca jej osoba uważałem za nietakt. Tym bardziej, że to nie był zwykły osobnik. To był On. Zdrajca. Tyle razy wpatrywałem się w jego twarz na zdjęciu, że już miałem koszmary senne z tego powodu. Bez wątpienia to był on.

Przeszli prawie obok mnie, jak zrozumiałem, wpadli do kawiarni kupić papierosy. To zajęło im równo minutę. Nie potrzebowałem nawet tyle czasu. Kiedy przychodzili obok mnie, zapatrzyłem się na szatynkę i potknąwszy się ledwo nie wpadłem na jej towarzysza. Oni roześmiali się i coś powiedzieli do siebie po francusku. Widocznie, nie byłem pierwszą osobą, która się zapatrzyła na tą dziewczynę. Próbowałem załagodzić sytuacje.

- Excuse me (przepraszam), - jednak oni już przeszli dalej. Dla nich nie istniałem. Wróciłem na swoje miejsce, z którego przez okno zobaczyłem, że złapali przed wejściem taksówkę i odjechali. Anusia tym razem nie będzie mogła pokazać mi go, bo liczyła, że dziś on się pojawi w kinie, lecz widać w jego planach coś się zmieniło. Domyśliłem się co. Też bym teraz z przyjemnością co nieco zmienił w naszych planach. I też bym wsiadł do taksówki, wrócił do domu, żeby zająć się na przykład grą w karty. Na rozbieranie się - w której fantem było kolejne zdejmowanie ubrania. Pamiętam, kiedy graliśmy z Anią w tą grę po raz pierwszy ona wolała dopytać się na początku:

- Powiedz od razu, chcesz czymś pochwalić się czy na coś popatrzeć?

Niczego nie ukrywałem, więc powiedziałem od razu prawdę.

- I pierwsze i drugie.

Po tym zaczęła się gra. Jakież to było fajne! Nigdy nie myślałem, że gra w karty może być na tyle przyjemną. I że nie będzie w niej pokonanych, a tylko zwycięzcy.

Jednakże rozmarzyłem się! Lepiej teraz wrócić do domu, a kino można obejrzeć i później. W telewizji na przykład.

Do stolika wróciła Anusia. Zamówienie już też kelnerka przyniosła. I więcej nam nikt nie przeszkadzał rozkoszować się lodami, ciastkiem, herbatą z rumem i sobą nawzajem.

Wychodząc z kawiarni zabraliśmy róże, które Ania zawsze kochała. W podziękowaniu za nie sprezentowała mi taki uśmiech, że byłem gotów umrzeć ze szczęścia. Mój Bóg, jak ja ją kocham!

Filmu prawie nie pamiętam. Kiedyś oglądałem taki znany rosyjski film "Siedemnaście mgnień wiosny" w języku uzbeckim. To wywarło na mnie niezapomniane wrażenie. Prawdę mówiąc później zobaczyłem swój ulubiony film "Białe słońce pustyni" po japoński. To trzeba było widzieć! Oglądać film francuski w języku polskim okazało się nie mniej zabawnym. Główną rolę grał mój ulubiony aktor Gerard Depardieu, lecz nawet to niewiele zmieniało. Na dodatek Anusia trochę się martwiła, bo na sali nie było pewnego osobnika, którego miała zamiar mi pokazać. Domniemała, że zdrajca coś wyczuł i znów uciekł. I że tym samym zawaliliśmy operacje. Zadziwiająco jak zabawne łańcuszki z wniosków potrafią czasami wyciągnąć kobiety! Próbowałem ją uspokoić, powiedziałem, że w swoim plemieniu jestem głównym szamanem. A duchy mi mówią, że nasz klient teraz pije szampana i uprawia miłość z piękną kobietą.

Anusia popatrzyła na mnie uważnie. Widocznie na głównego szamana plemienia w jej oczach zupełnie nie wyglądałem. Jednak z duchami nie próbowała zadzierać i od razu jakoś się uspokoiła.

- A może i naprawdę po prostu nie mógł przyjść.

Nie opowiedziałem jej o moim z nim spotkaniu, o jego kobiecie i taksówce. Chociaż po tej opowieści od razu bym wyrósł w jej oczach do godności głównego szamana całego województwa. Lecz każdy szaman może mieć swoje małe tajemnice szamańskie. Powiedziałem jej tylko, że tyle razy oglądałem jego zdjęcie, że na pewno przy spotkaniu go z nikim nie pomylę. I żeby przestała się martwić. I że ją bardzo kocham.

Nie powiedziałem jej nic nowego, ale to podziałało i ona się uspokoiła. Wzięła moją dłoń w swoją rękę i w ciągu całego seansu filmowego jej nie puszczała. Film jej się spodobał, chociaż w ogóle go nie oglądała. Lecz tam grała jej ukochana aktorka i obok byłem ja, to w zupełności wystarczyło.

Przed nami był jeszcze cały wieczór, a znaczy to, całe życie. Wzięliśmy taksówkę i wróciliśmy do domu. Była piękna pogoda i chciało nam się pobyć samym.

Co prawda przed tym Anusia najpierw do kogoś zadzwoniła ale już w minutę była znów obok mnie.

- Ty naprawdę jesteś dobrym szamanem. I duchy powiedziały cię prawdę. On nigdzie nie znikł, siedzi w domu.

Kto by w to wątpił! Oczywiście, że w domu. Na dodatek pewnie leży w łóżeczku, a nie siedzi. I na pewno nie jest sam.

ROZDZIAŁ XII

Dzisiaj postanowiliśmy przeprowadzić trening na kursie samoobrony w warunkach maksymalnie zbliżonych do bojowych. Innymi słowy w domowych warunkach. Już wcześniej mówiłem Anusi, że jej uczennicom brakuje realnej praktyki. A życie jest znaczniej bardziej nieprzewidywalne niż te sytuacje, które są rozpracowywane na zajęciach. I jedynym sposobem by trochę poszerzyć wachlarz tych chwytów jest wprowadzenie kilku wcześniej opracowanych sytuacji, które proponujecie uczniom, a oni będą uczyć się tak długo aż im to będzie wychodzić dobrze. Innymi słowy, trzeba nie tylko skupiać się na technice uderzenia, ale i przygotować pewną ilość symulowanych sytuacji, w których ta technika mogłaby się przydać.

Trzeba jakby zbudować mały mostek pomiędzy salą sportową a realnym życiem. Przecież wszystkie te chwyty będą potrzebne nie na sali ćwiczeń, a w zupełnie innych miejscach. Na ciemnej ulicy, w ciasnej windzie, na wąskich schodach, w pokoju. I wyjdzie, że wiele z wyuczonych chwytów będą w tych warunkach absolutnie bezużyteczne, a to mija się z naszym celem. Zawsze wymagano od nas by nauczać tylko tego, co mogłoby się przydać w realnej walce, nie ćwiczebnej.

Dlatego dzisiaj postanowiliśmy wypracować kilka takich sytuacji. Dla większego zbliżenia się do realizmu Anusia wyznaczyła mnie na rolę maniaka-gwałciciela. Moim zadaniem było podrzucić jej kilka świeższych pomysłów (a propos sytuacji), w których mogą znaleźć się jej podopieczne. A następnie ona sprawdzi w tych warunkach zasób chwytów samoobrony, którymi dysponuje.

Próbowałem protestować. Proponowałem wyznaczyć na gwałciciela ją, a mnie na role ofiary, bo uważałem, że lepiej mogę zauważyć słabe miejsca w jej technice obrony własnej.

Ale Anusia jakoś sceptycznie na mnie patrzyła. Popatrzyła z góry na dół. Potem jeszcze raz. Tym razem od dołu do góry. To co zobaczyła nie mogło zmienić jej zdania. Dobrze wiedziała, że w przypadku przemocy z jej strony bardzo szybko zdam się na łaskę zwycięzcy. To znaczy zwyciężczyni. Nastąpi to tak szybko, że nawet sama zwyciężczyni nie zauważy kiedy. Miała racje, bo zbyt dobrze mnie znała. Zawsze za szybko zdawałem się na jej łaskę. Dlatego mojej prośbie odmówiono, stanowczo odmówiono.

- Nie, dzisiaj gwałcicielem będziesz ty.

Ze zrezygnowaniem westchnąłem i wszedłem w rolę gwałciciela. Od razu tu na korytarzu. Rozpocząłem od pocałunków, bo zawsze zaczynaliśmy swoje treningi właśnie od tej techniki.

Wszystko się zgadza - duży przedpokój, trochę stłumione światło. To bardziej przypominało realne życie niż salę sportową. To znaczy można było śmiało przystąpić do rozpracowywania sytuacji numer jeden.

Całowaliśmy się bardzo długo, na tyle długo, że aż zaczęło kręcić się w głowie. Już można było zastosować jakiś chwyt, lecz Anusia w widoczny sposób przeciągała czas, bo była prawdziwym mistrzem we wschodnich sztukach walki i dobrze wiedziała główny sekret dowolnej techniki - miejsce i czas. Dowolny chwyt maksymalną efektywność ma tylko w określonym miejscu i w określonym czasie. I tu jest bardzo ważnym by dokonać prawidłowego wyboru.

Rozumiałem, że ona umyślnie przeciąga sytuację, żebym stracił czujność i nie zauważył kiedy zacznie się bronić. No cóż, też nie jestem taki łatwy, więc postanowiłem nie rozluźniać się i być w pogotowiu. Żeby nieco utrudnić warunki oprócz pocałunków zacząłem czule głaskać jej ramiona.

Anusia nie wzbraniała się. Ani kiedy ją zaciągnąłem do pokoju gościnnego, ani kiedy zacząłem rozpinać jej ubranie. Była prawdziwym mistrzem, niczym nie zdradziła swojej gotowości do samoobrony. I tylko w ostatnim momencie zatrzymała mnie i powiedziała.

- Chcę wziąć prysznic.

No tak! Prysznic, oczywiście. Skąd że znów! Teraz ona ma zamiar umknąć z moich objęć i zastosuje jakiś śmiercionośny chwyt. Spróbuje uciec lub zamknie się w łazience. Schwyta ze stołu jakiś przedmiot, rzuci i rozbije nim szybę w oknie i zawoła o pomoc. Nic z tego! Jestem gwałcicielem, nie debilem, więc tak łatwo mnie oszukać się nie da. I żeby pozbawić ją nadziej na ratunek poszedłem pod prysznic razem z nią.

Żeby nie mieć żadnych niespodzianek starannie ją całą przeszukałem, co mi zajęło sporo czasu. I chociaż ofiara już dawno nie miała na sobie ubrania, niezbyt jej ufałem. Bronią mogła się stać dowolna część jej pięknego doskonałego ciała. Dlatego centymetr po centymetrze sprawdziłem, przeglądałem i przejrzałem ją, szczególną uwagę poświęcając ramionom, płaskiemu brzuszkowi i udom.

Pewne wątpliwości miałem co do żelu pod prysznic i gąbki. Postanowiłem nie ryzykować. A nóż widelec da się je jakoś wykorzystać do napadu na biednego gwałciciela. Ze strony Anusi mogłem oczekiwać czegokolwiek. Dlatego ani na minutę nie wypuszczałem gąbki z rąk.

Jednakże na minutę straciłem czujność. Dopóki mydliłem żelem jej plecy i piersi, nogi i brzuch miałem całkowitą kontrolę nad sytuacją. Gorsza sytuacja zaistniała, kiedy to ona zaczęła mnie myć. Oczywiście zapadłem w taką rozkosz i błogość, że absolutnie zapomniałem o jakiejkolwiek czujności. Zapomniałem kto z nas kogo gwałci i czyja dzisiaj kolej by się bronić. Trzeba przyznać Anusi, że zachowała się jak prawdziwy rycerz. Nie wykorzystała momentu mojej słabości i nie zastosowała przeciwko mnie żadnej techniki. Spędziliśmy pod prysznicem jeszcze z pół godziny.

A potem całą noc byliśmy razem, całowaliśmy się, gawędzili, śmialiśmy się. Kompletnie zapomnieliśmy kto z nas odgrywa rolę gwałciciela, a kto role jego ofiary. Zapomnieliśmy o całym świecie. Lecz czasami Anusia mi przypominała o tym, kiedy gorąco oddychając krzyczała:

- Tak, tak, jestem twoją małą dziewczynką, rób ze mną wszystko czego zapragniesz.

Wtenczas przypominałem sobie o roli gwałciciela i gwałciłem, gwałciłem...

Obudziliśmy się dosyć późno. W pokoju już było jasno. Jasno było też w sercu. Anusia wyciągnęła się w moja stronę i pocałowała mnie. Tak dobrze nie czułem się jeszcze nigdy w życiu. A obok mnie była najbardziej wspaniała dziewczyna na świecie.

Ania wyginała się jak kotka, zadowolona, uśmiechając się. A jej oczy świeciły się szczęściem. Jednak jedno pytanie zaświtało w mojej głowie i mnie niepokoiło.

- A gdzie są chwyty?

Zamiast odpowiedzi ona słodko się przeciągnęła, przystawiła palec do moich ust i pocałowała. W jej oczach zagrał beztroski, zadowolony uśmiech. Pocałunek był długim i bardzo słodkim, coś powiedziała po polsku, z czego zrozumiałem tylko parę słów.

- Dlaczego tak długo?

Anusia potrafiła odpowiadać pytaniem na pytanie, nie wiedziałem co jej mam odpowiedzieć.

Trening kursu obrony własnej jasne, że był zawalony. W sytuacji stresowej pani instruktor nie potrafiła zastosować żadnych chwytów obronnych. Czy może nie chciała? Może i ja grałem rolę gwałciciela niezbyt przekonująco. Moje spowolnione ruchy bardziej przypominały pieszczoty zakochanego Romeo niż profesjonalne, doprowadzone do perfekcji ruchy napastnika. Żeby osiągnąć upragniony rezultat potrzebowaliśmy częstszych treningów. Być może nawet codziennych. I conocnych również. Jednak miałem jakieś przeczucie, że z techniką obronną nadal nic nam nie wyjdzie. Chociaż i zaprzestawać zajęciom nie mieliśmy żadnego zamiaru. Przecież były tak przyjemne.

O dziesiątej już byłem w szkole oficerskiej. Dzisiaj na zajęciach opracowywaliśmy technikę przemieszczania się tylnych terenach przeciwnika. To w filmach wywiadowcy idą krok w krok jeden za drugim, żeby nie nadepnąć na minę. I dlatego też, aby przeciwnik nie domyślił się ile osób tu przeszło. W realnym życiu tak nie chodzą, bo jest to zbyt męczące. A tego, kto umie dobrze odczytywać ślady, to nie wprowadzi w błąd ile tu osób przeszło. A już tym bardziej nie obroni przed minami przeciwpiechotnymi.

Na nasze szczęście (mam tu na myśli grupy wywiadowcze) w grupach poszukiwaczy ostatnimi czasy można spotkać co raz mniej dobrych tropicieli. Na ich miejsce przychodzą "chłopaczki z miast", dla których głównym celem jest aby samemu nie pobłądzić, nie mówiąc już o tym, żeby kogoś tam znaleźć. Tym bardziej, że ten ktoś w cale nie życzy sobie być odszukanym.

Dlatego dla przemieszczania się grup specjalnych wykorzystuje się tak zwany "wężyk". W czasach drugiej wojny światowej Niemcy wymyślili to jako rodzaj porządku przed bojowego dla grup Wermachtu.

Zasady są bardzo łatwe. Widzieliście chyba jak rusza się wąż? Dosyć ciekawy widok. Dokładnie tak samo przemieszcza się grupa wywiadowczo-dywersyjna. Rozbijają ją na bojowe trójki. Pierwsza trójka jest awangardą, która się rusza niedaleko od sił głównych. W przypadku kontaktu z przeciwnikiem ona się staje grupą chwytającą. Druga trójka to grupa kierująca. W razie potrzeby również grupa wsparcia ogniowego. Trzecia - ariergarda, a kiedy wyniknie potrzeba, grupa kryjąca ogniem odejście reszty.

W trójce pierwszy idzie najbardziej doświadczony. Idzie, przyjmijmy, nieco z prawej strony od linii przemieszczania się (w górach od linii szczytu, w lasach od ścieżki lub po prostu umownej linii). Sektor do obserwacji ma po prawej.

Najbardziej niedoświadczony idzie jako drugi, trochę z lewej strony od tej samej linii. Zabezpiecza go trzeci, który też znajduje się po lewej stronie. Sektor do obserwacji mają po lewej. Jeżeli grupa trafi w zasadzkę, to każdy z nich otwiera ogień w swoim sektorze obserwacji. Niezależnie od tego, z której strony otworzył ogień przeciwnik. Przecież nie od dziś wiadomo, że istnieją grupy dla odwrócenia uwagi i wówczas można po lewej akurat trafić w grupę podstawowych sił, kiedy ogień otwarto po prawej. W razie potrzeby trzecia osoba w trójce może prowadzić ogień w stronę największego zagrożenia, jednocześnie nadal kontrolując swój tył. W ten sposób grupa zabezpiecza sobie obronę z każdej strony dookoła.

Przy możliwym kontakcie z przeciwnikiem przemieszczanie odbywa się krótkimi odcinkami, od ukrycia do ukrycia. Pierwszy robi sześć-osiem kroków i pada, przetaczając się wprawo lub lewo, żeby przeciwnik nie wiedział o miejscu gdzie on się znajduje. W razie potrzeby prowadzi ogień długimi seriami. W tym czasie podnosi się drugi, a trzeci leżąc prowadzi ogień do przeciwnika krótkimi seriami dwoma-trzema strzałami, tym samym kryjąc działania współtowarzyszy.

Następnie wszystko się powtarza. Drugi biegnie, trzeci się podnosi. Pierwszy kryje. I tak dalej.

Odległość w grupie pomiędzy żołnierzami przy przemieszczaniu się jest rzędu sześciu-ośmiu metrów. Jeżeli któryś z nich trafi na minę to daje możliwość, aby nie ucierpiał inny.

Całkiem prosty schemat poruszania się, ale bardzo efektywny. W odróżnieniu na przykład od zmotoryzowanych oddziałów poruszających się kolumnami, grupy wywiadu przy przemieszczaniu się "wężykiem" ponoszą znacznie mniej strat. A pro po tego, jeżeli przy takich zmotoryzowanych kolumnach równolegle przemieszczają się boczne zwiady, to strat przez zasadzki przeciwnika jest też znacznie mniej. Już nie wspominam tu o przeprowadzeniu swoich zasadzek i tym bardziej o przygotowawczych pracach przy rozpracowaniu marszruty.

Czas wyznaczony na pracę nad tym tematem przeleciał niezauważalnie. W parę godzin zdążyliśmy z kursantami przemierzyć z dziesięć kilometrów po zróżnicowanym terenie w okolicach. Misza i Junior zdążyli wtenczas nieźle się spocić. Co wtedy mówić o mnie, z lekkim smutkiem wspominałem swoją laskę pozostawioną w hotelu. Teraz bardzo mi jej brakowało. I nie tylko w celu, aby odpędzać się od pięknych i namiętnych kobiet, tym bardziej, że takowych na dany moment nie miałem wokół. Ale i skąd niby miały być obok rozbitego, starego, chorego faceta. Piękne kobiety lubią młodych, zdrowych i pięknych, na dodatek dobrze wypoczętych młodych osobników. Dziewczyny jak nikt inny dobrze wiedzą, że obciążenia fizyczne mało sprzyjają romantycznym wyczynom w łóżku. A wiek i choroby wnoszą tam smutek zamiast radości.

Nie miałem wokół żadnych ładnych pań, zresztą tego nie żałowałem. Żałowałem tylko, że nie mam ze sobą swojej laski

A propos, coś dawno nie mieliśmy żadnych egzaminów, bo jeżeli się nie mylę, Misza zapowiadał cotygodniowy sprawdzian dla oficerów z wydziału. Tydzień dobiegał końca, więc niedługo czekały na mnie nowe nieprzyjemności, bo przyjemnymi nazwać te egzaminy nie potrafiłbym.

Zapytałem Miszę o terminie nadchodzącego następnego sprawdzianu, ale jego odpowiedź jakoś dziwnie brzmiała. Nie zrozumiałem jej, więc zapytałem jeszcze raz.

- Komendant uczelni wydał rozkaz więcej pana nie egzaminować.

- A to dlaczego?

Przed minutą mogłem tylko marzyć o czymś podobnym, jednak jak tylko to usłyszałem nagle poczułem lekką obrazę. Natychmiast mi się zachciało wyczynów bohaterskich. Czymże jestem gorszy od innych?! Dowiedzieć się nagle, że mnie zwolniono z egzaminów było przykrym. Misza próbował mnie uspokoić.

- Szef powiedział, że pan już zdał swoje egzaminy.

Słyszeć to było przykrym. Przy dźwiękach bębnów byłem wysłany na zaszczytne zesłanie, wyrzucono mnie za margines, wyrzucili na śmietnik. Wydaje mi się, że stawałem się prawdziwym nauczycielem. Trzydziesty czwarty prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Franklin Delano Ruzwelt kiedyś wypowiedział ciekawą sekwencje na ten temat. Powiedział, że człowiek który potrafi coś robić, to robi to. Ten, który nie potrafi - uczy.

Chyba miał na myśli właśnie mnie. Do niczego więcej nie byłem zdolny, potrafiłem tylko uczyć życia innych. Oliwy do ognia dolał jeszcze zastępca komendanta uczelni. Po obiedzie przed szeregiem oficerów wręczył mnie odznaki "Wzorowy dowódca" i "Wzorowy żołnierz". Biało-czerwony krążek mniej więcej około trzech centymetrów średnicy stylizowany na celownik z polskim orłem pośrodku to była odznaka za wzorowe strzelanie. Na pamiątkę o show na strzelnicy, którym zadziwiłem polskich policjantów. I znaczek "Wzorowy żołnierz", który był szczególnie cenny dla mnie, bo zawsze z wielkim szacunkiem podchodziłem do podobnych prawdziwie żołnierskich wyróżnień. Jednak była w tym odrobina smutku, czułem się starym. Bardzo starym. Po długich spacerach na piechotę zawsze tak się czułem.

Pojechałem do domu. Dzisiaj miałem niewiadomo czemu chandrę. Zresztą mężczyźni też są ludźmi i każdego miesiąca miewają przez kilka dni problemy z nastrojem i innymi śmiesznymi rzeczami. Lecz radosne oczy Anusi i jej pocałunki szybko przywróciły we mnie życie. Po tym już mogłem nie tylko uczyć innych, ale i coś robić, coś pożytecznego. Aż ręce paliły się do prawdziwie męskiej pracy. W pierwszej kolejności postanowiłem je wpuścić pod bluzeczkę Anusi. I natychmiast oberwałem za zbyt zuchwałe zachowanie, powiedziano mi "Zabieraj łapy!" i pocałowano przy tym. No tak! Znów to samo, jest to niesprawiedliwe!!!

Ale zabieraj znaczy zabieraj, więc zabrałem ręce, chociaż palić się od tego nie przestały.

Ania szykowała coś smakowitego na kolacje i żeby jej nie przeszkadzać trzeba było czymś się zająć. Przypomniały mi się manekiny do bicia, które potrzebują nieco dopracowania, o czym już mówiłem pani instruktorce. A teraz potrzebowałem do tego jakichś środków i zapytałem gospodyni domu gdzie mogę je znaleźć. Na co dostałem odpowiedź, że po rodzicach męża coś tam zostało na strychu, gdzie można znaleźć co tylko dusza zapragnie. Nawet to, czego akurat poszukujesz. Więc skierowałem się na strych, do królestwa kurzu, zapomnianych rzeczy i czarów. Przecież zawsze w starych, dawno zapomnianych rzeczach ukryto trochę czarów. Prawdziwych czarów.

Widać było, że na strychu od dawna nie stąpała noga człowieka. Nawet duszki domowe chyba tu już dawno nie zaglądały. W starej komodzie znalazłem wszystko co szukałem: kilka szpulek nici, kawałek zamszu, dużą igłę do szycia, ostry nóż i dwa druty, takie do robótek ręcznych. W koncie znalazłem kawałek plisowanego szlauchu do podlewania ogrodu, odkroiłem nożem niewielki kawałek około dziesięciu centymetrów. Wydaje mi się, że już miałem wszystko. Druty odłożyłem na razie, bo będą mi potrzebne nieco później i nie chciałem, żeby Anusia dowiedziała się do czego konkretnie.

Wróciłem do kuchni i rozłożyłem na stole wszystkie skarby zdobyte na strychu i przystąpiłem do pracy. Ania z zaciekawieniem spoglądała w moją stronę. Widać było, że moja obecność jest jej przyjemną. Już nie mówiąc o mnie. Obok niej zawsze czułem się jak w siódmym niebie ze szczęścia. Od niej promieniowało jakieś szczególne ciepło i cudowna energia, ożywiająca ciało i kojąca duszę.

Za godzinę skończyłem. Moje dzieło sztuki wywołało u księżniczki taką nie udawaną wesołość, że jeszcze długo nie mogła uspokoić się i stroiła żarciki na temat tego, co zrobiłem. I znów było jak zazwyczaj - nikt nie traktował poważnie mojego dzieła.

Zjedliśmy kolacje i poszliśmy do łóżka. Już drugą noc spaliśmy razem. Nawet nie wyobrażacie sobie jaka to rozkosz spać obok ukochanej osoby. Nawet po prostu spać. Chyba zazwyczaj ludzie nazywają to szczęściem. My, smoki, to nazywamy Baunty! Chociaż jako smok nie wiem dokładnie co to może znaczyć w języku ludzkim..

Następnego dnia w łóżku spędziliśmy praktycznie całe popołudnie. Nie miałem zajęć, a Ania trening miała dopiero wieczorem, więc pół dnia poświeciliśmy kochaniu się. Jeszcze w Moskwie z Anusią, wtenczas jako Swietłaną, uprawialiśmy seks tantryczny. Robiliśmy też i specjalne ćwiczenia z tatra-jogi, których było dosyć sporo. Niektóre z nich wydawały się dość zabawne, inne interesujące. Ze Swietłanką zawsze było ciekawie. Ale jedno ćwiczenie upodobałem sobie najbardziej. Karmienie siebie nawzajem truskawkami z bitą śmietaną. Nauka tantryczna uważa, że to umożliwia partnerom osiągnąć szczególny nastrój, bo pozwala nie tylko brać, ale i dawać. W życiu smoków to nazywano znaczniej prościej, smoki to zwą karmieniem. A te potwory najbardziej lubią karmić się z rączek swoich małych czarujących księżniczek.

Po tym nadchodziła kolej na ćwiczenia nieco przypominające technikę "życiodajnych dotknięć". I wielogodzinne gry miłosne, w których dozwolone było absolutnie wszystko, pod warunkiem, że to było przyjemne dla partnera. Tu istniały tylko dwie proste reguły: musicie dawać radość i rozkosz sobie nawzajem, ciepło i czułość. I nie robić tego, co waszemu partnerowi jest nieprzyjemne.

Po pewnym czasie Swietłanka już przerosła tantrę. Uważała, że istnieje muzyka miłości, którą nie da się zmieścić w siedmiu nutach, że dowolna nauka jest dobrą tylko do czasu. Dopóki uczysz się czegoś nowego, lecz życie jest szersze i bogatsze niż dowolna nauka. I kiedy wyrośniesz po za jej ramy trzeba iść dalej.

Życie tak naprawdę ma tylko jedną regułę. Życie jest ruchem. Wiedzieliśmy o tym i poruszaliśmy się do przodu. Jednakże czasami jest warto sobie powtórzyć wcześniej przyswojony materiał. Lubiliśmy tantryczną technikę, która pozwalała godzinami uprawiać miłość, więc kochaliśmy się. Nie mieliśmy dokąd się spieszyć, więc nie spieszyliśmy się.

Wszystko było wręcz znakomitym, ale po tym miłosnym maratonie wypełzliśmy spod prysznicu w tak słodkim i błogim stanie, że jedynym naszym pragnieniem było znów powrócić do łóżka. Jak najszybciej. Jechać na trening w tym stanie byłoby największą zbrodnią. Jednak w pół godziny później już jechaliśmy w kierunku komendy głównej policji.

Można to nazwać wyczynem bohaterskim, a można i nie nazywać wcale, lecz nam jeszcze wystarczyło sił przeprowadzić trening na kursie samoobrony. Na początku zajęć przymocowałem do manekina to, co zrobiłem wczoraj.

Ten nowy szczegół manekina wywołał u dziewczyn wybuch nie udawanego entuzjazmu. Wszystkie chciały pracować właśnie z tym manekinem. Byłem dumny, bo wreszcie ktoś docenił moją pracę! Tym bardziej, że wykonałem ją dostojnie. Chociaż jeżeli mówić szczerzę może i nie była na tyle dostojną, ale na pewno przypominała czyjeś dostojeństwo. Jedna z dziewczyn nawet podeszła do mnie, od razu ją poznałem:

- A, stara znajoma! Maja Gennadiewna, jeśli się nie mylę!

Pani kiwnęła w odpowiedzi.

- Tak, ale pan mnie może nazywać po imieniu, Maja. Dziewczyny pytają, dlaczego on jest taki mały?

Z powagą profesora przytoczyłem jej krótką lekcję na temat męskiej anatomii.

- Rozmiar, o którym wy wszystkie myślałyście nazywa się marzeniem. A to co macie teraz przed sobą nazywa się realnością. Pomiędzy marzeniem a realnością zawsze jest kilka centymetrów różnicy.

Tłumaczenie jakie przekazała Maja u kobiet, które otoczyły ją, wywołało następny wybuch śmiechu. Dzisiejszy trening chyba nastroił je jakoś lirycznie i możliwe, że po nim wiele z nich chciało się spotkać dzisiejszego wieczoru chociażby z jednym gwałcicielem. I nie puszczać go od siebie ani na krok przez cały nadchodzący weekend. A być może nawet wziąć jako zakładnika na całe życie. Dziewczyny były niepoprawnymi marzycielkami! One zupełnie nie brały pod uwagę ograniczonych możliwości profesjonalnych maniaków i gwałcicieli.

Po zajęciach kobiety wracały do domów w takim nastroju, że nie można było w to wątpić, iż ich mężom i przyjaciołom w ten weekend będzie wesoło. Co znaczyło, że ten trening odniósł większy sukces niż poprzedni. Przecież celem każdych zajęć jest nie tyle, żeby potrenować mięśnie i wyuczyć nowych chwytów, ale żeby dać coś więcej. To, co zazwyczaj zwiemy smakiem życia.

Wieczorem pojechaliśmy na zaproszenie Krzysztofa Galanta do jego domu, gdzie zawsze w piątki zbierali się jego przyjaciele. Obecni byli i Misza z żoną, panią Ireną, i Junior z Marią. Przyjechała również koleżanka Anusi Maja, ta sama Maja Gennadijewna Karcewa z domu a Maja Kamieńska po mężu, która kilka dni temu terroryzowała mnie na tatami. Okazuje się ona też mieszka niedaleko. Znów piliśmy szampana, tańczyliśmy i gadaliśmy właściwie o niczym.

Kiedy już byliśmy całkiem weseli, przy tym na tyle weseli, że tańczyć już nie mogliśmy, a tylko potrafiliśmy całować się siedząc na kanapie, podeszła do nas Maja i usiadła na kanapie z mojej strony. Zawiązała się rozmowa, Maja opowiedziała, że urodziła się na Dalekim Wschodzie Rosji, we wsi Kraskino, Prymorskogo regionu. Gdzieś około roku przepracowała na farmie, gdzie hodowano sobole i srebrne lisy. Następnie wyszła za mąż za Polaka i przyjechała tutaj. Nie tak dawno skończyła kurs masażu, a Anusia powiedziała jej że pan Siergiej jest bardzo dobrym masażystą i bardzo by chciała wziąć parę lekcji masażu u niego. Oczywiście odpłatnie.

Myślało mi się już bardzo ciężko w tym momencie, ale na wszelki wypadek odpowiedziałem, że jeżeli pani Anusia pozwoli nam demonstracje przeprowadzać na swoich czarujących plecach, to z mojej strony żadnego sprzeciwu nie będzie. Na te moje słowa Anusia słodko przeciągnęła się, położyła rękę na moim kolanie i przymknąwszy oczy rzekła:

- Ciałko jest do waszej dyspozycji, róbcie z nim co chcecie. Tylko proszę mnie nie budzić. - zawsze tak mówiła.

Umówiliśmy się na spotkanie w poniedziałek wieczorem w domu Anusi. Tego dnia ona nie prowadzi zajęć i spokojnie możemy potrenować na jej plecach.

Pożegnaliśmy się ze wszystkimi do poniedziałku. Ogół towarzystwa czekał jutro weekend, a przed nami z Anusią jeszcze była praca. W sobotę pani instruktorka miała kolejne zajęcia z kursu obrony, a ja obiecałem potrenować chłopaków Tadeusza Radziwiłowicza. Kim byli ci chłopcy mogłem się sam domyśleć bez żadnej podpowiedzi. Na pewno po moim show przed dziewczynami policjantkami Tadeusz ma zamiar wziąć rewanż. To znaczy, że dobierze odpowiednich uczestników do tych zajęć. Wiedziałem nie tylko ze słyszenia, że policjanci w każdym kraju do mściwych nie należą, jednak pamiętliwi są bardzo.

Jednak kiedy zobaczyłem na własne oczy tych orłów trochę zrobiło mi się nie swojo. Kiedy weszliśmy z Tadeuszem na sale, trening już dawno rozpoczął się. Sala była nieco mniejsza od poprzedniej, ale wyposażenie miała bardziej specyficzne. W kącie stały sprzęty do ćwiczeń siłowych i specjalne urządzenia do trenowania różnych chwytów walki wręcz. Manekiny nie tylko do bicia, ale i do pracy z różnymi przedmiotami służącymi do miotania. Na ścianach rozwieszone były plakaty o tematyce z anatomii człowieka i jego wrażliwych punktach. Niemniej jednak to nie było główną odmienna cechą.

Głównym odróżnieniem jak zawsze byli ludzie. W centrum sali dwóch facetów, wyglądających jak bracia Budrysi sumiennie bili trzeciego, który sprytnie im umykał, robił podcięcia i odpowiadał również ciosami. Mimo to widać było, że siły są nierówne. Miał rozciętą brew, jedno oko już było podbite i zakrwawione i sądząc po jego ruchach miał uszkodzone prawe kolano.

Trochę z boku trzy pary pracowały nad chwytami walki z bronią wręcz. W rękach trzymali krótką broń maszynową, która wyglądała na dosyć wygodną do takiej techniki.

Aczkolwiek najbardziej zadziwiły mnie dwie pary, pracujące z białą bronią. Robili fechtunek na noże. I przypuszczam, że wychodziło im to bardzo dobrze, bo mieli krew na kimonie. Z nożami faktycznie pracowali wirtuozyjnie, takich mistrzów walki na noże wcześniej nie spotkałem, bo pewnie by mnie nie było teraz w tej sali sportowej.

Jeżeli mam być szczerym do końca, kiedyś już spotkałem takiego wirtuoza noża. Jednak po spotkaniu z waszym wiernym sługą on zmarł, a mnie na pamiątkę pozostawił kilka dosyć sympatycznych blizn, pokiereszowaną rękę i nadzieje na to, że już nigdy więcej w tym życiu nie spotkam podobnego mistrza. Dwóch takich mistrzów w jednym życiu to aż za nadto. Dla każdego, a już tym bardziej dla mnie. Niestety, jak zawsze gorzko się myliłem.

Mężczyźni na tej sali nieznacznie różnili się od uczennic Ani. Widać było, że natura niczego nie pożałowała tworząc tych "orłów". Chłopaki wszyscy jak jeden mąż mieli po dwa metry wzrostu i szerokie ramiona, bardziej przypominając maszyny do zabijania niż żywych ludzi z krwi i kości, stojących na obronie prawa.

Mieli w oczach szczególny wyraz i lekki chłodek, który przynależy tym, którzy w tym życiu nie tylko walczyli, ale i zabijali. Jest tu nieduża różnica, bo według statystyki, z dziesięciu osób biorących udział w walce zabijać przypada tylko jednej. Pozostali tylko uczestniczą w boju, zabezpieczają kolumny wojskowe i magazyny z bronią i amunicją, wojskowe i cywilne obiekty, znajdujące się w rezerwie lub na tyłach. W to, że ci chłopacy nie należeli do rezerwy nie wątpiłem ani sekundy. Po co te naiwne iluzje? Takich nie trzymają w rezerwie.

Pracowali oni lekko i bez wysiłku. Przy wykonywaniu chwytów wielu miało dobroduszny uśmiech na twarzach, ogólnie atmosfera na sali była przyjazną. Mimo to oszukać mnie było trudno, wiedziałem, że za całym tym przyjacielskim nastawieniem stoją silni i dobrze przygotowani fachowcy, pracujące podczas treningu jak w realnej walce: ostro i w pełnym kontakcie. Czuć w tym było profesjonalizm, który się rodzi, kiedy w życiu trzeba nie raz przejść przez granicę oddzielającą przyjaciół od wrogów, żywych od martwych.

Nie wiem dlaczego wyobraziłem sobie tych ludzi w maskach, późnym wieczorem, proszących w ciemnym zaułku o papieroska czy pięć złotych na piwo. Lekki chłodek przebiegł mi po plecach...Nie, lepiej o tym nawet nie myśleć i już, tym bardziej nie spotykać takich osób w ciemnym zaułku.

- No i jak ci się podobają moje orły? - uśmiechając się zapytał Tadeusz. Z mego smutnego wyglądu domyślił się jakie wywarli na mnie wrażenie.

- No cóż, chłopaki tacy sobie. Karmicie chyba ich marnie, bo jakoś wyglądają na niedożywionych i bladych.

Mój żart zabrzmiał dosyć żałośnie, bo "orłów" zupełnie nie można było nazwać niedożywionymi i bladymi. Jednak musiałem coś wydusić z siebie, a nie stać jak słup, bo jak zobaczyłem te monstra faktycznie osłupiałem. Co ja tu robie?! Czego jeszcze mogę ich nauczyć? Nie miałem kompletnie nic do zaproponowania.

Nagle zrozumiałem, oświeciło mnie. Po prostu im skończyli się chłopaczki do bicia. Nikt więcej nie chciał sparingu z nimi, a manekinów na długo nie starczało. No i Tadeusz zmuszony jest zapraszać przyjezdnych nieznajomych, którzy nie wiedzą, jakich drapieżców on ma jako podwładnych. Sprytnie i tanio. Nagle poczułem się jak ostatni baran, głupi i zupełnie nie nadający się do zjedzenia. Od razu odechciało mi się wychodzić na tatami.

Zresztą nigdy z entuzjazmem nie wychodziłem na maty, bo jestem normalnym człowiekiem. Taki jak wy. Nie odczuwam żadnej przyjemności kiedy mnie biją. Ze smutkiem spojrzałem na Tadeusza i nagle zrozumiałem, kogo on mi przypomina.

Był podobny jak kropla wody do dowódcy mojej kompanii kursantów na uczelni. Zwali go kapitan Belanin Grigorij Nikolaewicz. Olbrzym z wielkimi pięściami i zadziwiająco inteligentnym wyglądem.

Któregoś razu kiedy byliśmy już na drugim roku studiów, pojawił się w kompanii z nie bardzo, ale za to sympatycznie podbitym okiem.

- Rozpłodziło się tych karateków w Moskwie. - powiedział do nikogo osobliwie nie zwracając się.

- Potrafiłbym zabić jednym ciosem każdego - ciągnął temat dalej, z lekkim żalem popatrzywszy na swoje olbrzymie pięści. - Jeżeli bym tylko trafił.

Podbite oko mówiło coś przeciwnego. Chyba Grigorij Nikolajewicz nikogo nie trafił. Pamiętam, jak cała kompania z ulgą odetchnęła, bo moskiewskim karatekom naprawdę się poszczęściło. Z resztą dowódcy również, nie wziął grzechu na swoją duszę. Nawet nie chcieliśmy myśleć o tym, co by było z tymi karatekami jak by ich on dorwał.

Już po ukończeniu uczelni dowódca kompanii zaprosił mnie do swego ojca, który mieszkał na niedużej wsi pod Władimirom. Pojechaliśmy tam wczesnym rankiem drugiego maja.

To był wielki błąd. Czy można jeździć w odwiedziny na drugi dzień po dniu pierwszego maja? Tego dnia cały lud pracujący i bezrobotny, górnicy i bankierzy, kosmonauci i celnicy z całego świata świętowali dzień urodzin Nataszki Michajłowny, siostry mojego serdecznego kumpla Aleksa.

Wczoraj ta właśnie siostra, na którą wszyscy w domu wołali Natuśka, ukończyła równo tyle lat, że teraz ją można śmiało było wysyłać do sklepu po papierosy. Jednak jeszcze nie wystarczająco dużo, żeby można wysyłać po wódkę. Nie powiedziałbym, że ten fakt aż nadto nas interesował, bo ani papierosy ani wódka nie były wówczas naszym z Aleksem obiektem zainteresowań. Aleks poważnie trenował Taekwondo, a ja w tamtym czasie lubiłem alpinizm. Powiedzieć, ze zajmowałem się nim poważnie nie mogę, bo w tym życiu poważnie traktowałem tylko piękne dziewczyny, a alpinizm uprawiałem dla służbowych potrzeb.

Jednak fakt pozostaje faktem. Natuśka kończyła osiemnaście lat. Z tego właśnie powodu z całego serca wczoraj świętowaliśmy razem z Aleksem i ich rodzicami, Tatianą Aleksandrowną i Michałem Wasiliewiczem.

Dlatego dzisiejsze odwiedziny ojca dowódcy były ponad moje siły. Dwa świąteczne stoły w dwa dni to było odrobinę za wiele, nawet jak dla mnie. Tym bardziej tak wczesną porą. Wypiliśmy wczoraj niewiele. Chociaż nie mogę powiedzieć, że przy stole były osoby mało pijące, tzn. z tych, którzy piją, a im nadał mało. Nie, wypiliśmy niemało. Normalnie, co się zwie w sam raz, ani za dużo ani za mało. Jednak głowa dzisiaj po prostu pękała jak nigdy dotąd.

- To przez powietrze, - wyjaśnił mi Grigorij Nikolajewicz. - Na wsi zawsze tak ludzie z miasta na początku męczą się. Do wiejskiego powietrza trzeba się przyzwyczaić.

Podobne wytłumaczenie wydało mi się dziwnym. Nie byłem już małym chłopaczkiem i od dawna wiedziałem, że tak głowa boleć może tylko na kacu. Można oczywiście było do tego przyzwyczaić się, chociaż nie było to łatwym zadaniem. To wymagało stałych treningów. Lecz to, że da się przyzwyczaić do wiejskiego powietrza wydawało mi się fantastyką naukową. Jeszcze nie zapomniałem jak mi pękała głowa w dzieciństwie, kiedy rodzice prawie na całe lato wysłali mnie na wieś. Szczególnie przez pierwsze dni. Byłem przekonany, że do tego nie da się przyzwyczaić, nawet jeżeli od czasu do czasu by się kłaść pod rurę wydechową jakiegoś auta w nadziei złapania łyku świeżego powietrza. Więc w tym akurat mój dowódca kompletnie się mylił.

Możecie sobie wyobrazić więc w jakim stanie pojawiłem się na podwórku przed domem Gregoria Nikolajewicza. Wyglądałem marnie. W obejściu tymczasem życie toczyło się swoim kołem, pod nogami biegały kury, gdzieś grzał się na słoneczku leniwy i tłusty kot, który na nasze wejście nie ruszył się nawet. Ale skądś zza ganku wybiegła mała rudo-biała kotka i zaczęła trzeć się o nogi dowódcy, widać było, że poznała gospodarza, tzn. młodszego gospodarza.

Gregorij Nikolajewicz przedstawił mi to rude cudo.

- To Alicja. - i wziął kotkę na ręce.

Bawiło mnie to, widocznie dowódca nie zbyt dobrze znał koci język, który my, smoki, rozumiemy znacznie lepiej od ludzi. Wyczułem od razu, żeby nazywać ją po prostu kotką. W myślach też jej podałem swoje imię: "Smok". Alicja zamruczała i przymknęła oczy, co znaczyło w kocim języku - "bardzo mi miło". W ten sposób zawarliśmy znajomość.

Tym czasem gdzieś na tyłach podwórka otworzyła się brama i olbrzymi chłop gdzieś ze dwa metry wzrostu wyniósł z obory na swoich ramionach niedużego byczka, mniej więcej sto kilo wagi. Postawił go na nogi i dopiero teraz zauważył nas.

- A, Grisza!? Chwila moment, oborę doczyszczę i przyjdę. Zaprowadź na razie gościa do chaty i powiedz matce, żeby do stołu podawała.

Weszliśmy do chaty. Widzieliście chyba w swoim życiu chociaż raz chłopską chatę, taką dobrą, porządną chatę. Mniej więcej sześć na sześć metrów. Ta była mnie więcej taką tylko większą czterokrotnie. Miała kilka izb, spichlerz i tarasy, różne mostki, przejścia i olbrzymi ruski piec. Było tam mnóstwo dużych i małych pokoi, w których łatwo było zabłądzić.

- Grigorij Nokolajewicz, a dlaczego wasz tata wynosił byczka z obory? Ten co, sam nie potrafił wyjść? - nie wytrzymałem z nurtującym mnie pytaniem.

Dowódca ze zdziwieniem wzruszył ramionami.

- Któż to wie?! Pewnie i sam by mógł, ale ojciec go zawsze wynosi.

Pomyślałem, że pewnie byczek ma nieco zwichniętą nogę i żeby ją obejrzeć chłop wyniósł go na światło dzienne. Co tam, przecież w cale nie był taki ciężki, widać było, że siły miał na sto pięćdziesiąt kilogramów. Więc łatwiej było wynieść go z obory niż dźwigać ciężką lampę tam. Całkiem logicznie. Być może to była taka lekka rozgrzewka gospodarza domu przed obiadem. Ma taki zwyczaj, że przed obiadem zawsze nosi lekkiego byczka z miejsca na miejsca. No cóż, w każdym domu są własne zwyczaje.

Poznałem również mamę, ciocię Niurę. A za pół godziny siedzieliśmy już wszyscy razem przy nakrytym stole. Wujek Kola, ojciec dowódcy, opowiadał nam o wojnie, o tym jak trafił na front. I o swoim pierwszym chrzcie bojowym.

Do wojska go powołano dopiero w czterdziestym trzecim roku. Był wtenczas zdrowym, krzepkim chłopakiem, nie to co teraz. Chociaż miał wówczas siedemnaście lat, wyglądał na całe osiemnaście (było to zabawne, bo teraz wyglądał nie więcej niż na pięćdziesiąt, chociaż chyba miał ze sześć dych na pewno). Trafił do służby w oddziale wywiadu przy pułku. Na froncie był wtedy spokój, tak zwane ciche dni.

Według danych wywiady dywizji pułkiem niemieckim, który stał naprzeciwko, już drugi miesiąc dowodził podpułkownik z SS. To było bardzo dziwne, żeby esesmana powołać na dowódcę pułku piechoty. Widocznie gdzieś coś tam narozrabiał i wysłano go na pierwszą linię frontu. Jak by nie było, ale dyscyplina wojskowa w pułku znacznie poprawiła się z jego przybiciem. Czy podpułkownik próbował odkupić swoje grzechy czy po prostu nie mógł inaczej, nie wiadomo. Fakt pozostaje faktem, nie tylko dyscyplina, lecz i organizacja bojowa znacznie u Niemców polepszyła się. To było widać we wszystkim. W lepszym kamuflażu przedniej linii, w organizacji wart bojowych i aktywizacji działania ich wywiadu. Kilka dni temu prawie w biały dzień Niemcy wykradli dwóch naszych łącznościowców. A później i kaprala z jednej kompanii strzelniczej.

Na najbliższe dni były zaplanowane działania bojowe na dużą skalę. Pilnie był potrzebny informator naszemu dowództwu. Nad tym zadaniem już kilka dni łamał sobie głowę kierownik wywiadu pułku. Parę zwiadów przed tym nie odniosło sukcesu. Niemcy byli czujni i mieli bardzo dobrze zorganizowaną ochronę. Raz po razie wracały grupy wywiadowcze z niczym. Dopóki nasi obserwatorzy nie zwrócili uwagi na jeden punkt karabinu maszynowego na prawym skraju linii obrony przeciwnika.

Tego właśnie żołnierza postanowiono wziąć do niewoli o wschodzie słońca. Do grupy wywiadu, która dostała to zadanie, włączono i młodego żołnierza Kolę Belanina.

Jako nowy dostał na pierwszy raz bardzo łatwy rozkaz. Po tym jak saperzy zrobią przejście na naszym i niemieckim polu minowym, razem z jeszcze jednym zwiadowcą o imieniu Stiepan musiał zabezpieczyć wycofywanie się grupy chwytania.

Wszystko odbyło się tak jak planowano. W nocy saperzy zrobili przejścia na polach minowych. Grupa zajęła pozycje wyjściową i oczekiwała na niemieckiego żołnierza. Jak tylko on zajął swoje miejsce w okopie, w ślad za nim przemknęli i nasi dwaj z wywiadu. Dwóch olbrzymich chłopów, każdy z nich mógł spokojnie wyjść do walki wręcz przeciwko trzech Niemców i porwać ich gołymi rękoma.

Z okopu jakiś czas było słychać jakiś hałas, potem zapadła cisza. Była już pora by zjawić się naszym z jeńcem. Ale ich nadal nie było widać. Coś widocznie poszło nie jak należy. Stiepan rozkazał Koli osłaniać go i popełznął w kierunku okopu, przewalił się przez jego brzeg i też znikł. Znów był przez chwilę szum walki i znów cisza. To była jakaś mistyka! Nie mieściło się wręcz w głowie co tam mogło zajść?!

Nagle nad skraju okopu nie pojawiła się głowa niemieckiego żołnierza, który ustawił przed sobą karabin maszynowy, a obok wetknął bagnet cały we krwi. Popatrzywszy wprost na Nikołaja powiedział:

- Iwan, chodź tu.

Nie mógł widzieć Nikołaja, w żaden sposób nie mógł, chociaż wujek Kola twierdził, że patrzył mu prosto w oczy. Niemiec oczywiście domyślał się, że oprócz grupy chwytania musi być też grupa zabezpieczająca. Mikołaj natomiast domyślił się, że z jego towarzyszy nikt nie przeżył. Niemiec zarżnął ich jak baranów. I jeszcze Mikołaj zrozumiał, że przeciwnik nie ma zamiaru dać mu ujść z życiem, karabin ustawiony na brzegu okopu świadczył o tym. Na dodatek, jakby nawet nie było karabinu, Kola i tak wiedział, że nie mógł wrócić do swoich. Bez współtowarzyszy by nie śmiał. W wywiadzie jest przyjętym nie pozostawiać swoich poległych wrogowi i jego powrót był by oceniony jednoznacznie jako tchórzostwo. To mogło się skończyć tylko sądem wojennym.

Nikołaj odłożył na bok bezużyteczną teraz broń. Wyjął z pochwy swój nóż i poszedł do niemieckiego okopu. Dobrze wiedział czego teraz najbardziej pragnie wróg i nie pomylił się. Niemiec pożądał krwi, też wziął swój bagnet i wyszedł naprzeciw. Takiego olbrzymiego osiłka Nikołaj jeszcze nigdy nie widział (wydaję mi się, gdyby wujek Kola podszedł do lustra, to zobaczyłby identycznego osiłka). Ręce ten miał po łokieć we krwi, a oczy też były nalane krwią.

Ta droga wydawała się wiecznością. Wujek powiedział, że zdążył przez te sekundy przypomnieć sobie całe życie. Oczywiście brał udział w bójkach na wsi. Aczkolwiek jeszcze nigdy w życiu nie wykorzystywał noża w walce. Prawda, dziś przed nim był wróg, ten który zabił jego towarzyszy, a teraz ma zamiar zabić jego. To wszystko było jasne, lecz uderzyć go nożem Mikołaj nie potrafił.

Przełożywszy nóż z prawej ręki do lewej, z przyzwyczajenia w bójkach na wsi uderzył Niemca pięścią w twarz. Może tylko nieco mocniej niż zazwyczaj, dlatego że pięść złamała nasadę nosa. Przeciwnik padł martwy.

Mikołaj przeszukał go, zabrał książeczkę wojskową, jakieś dokumenty i listy. Niewiadomo po co, też zabrał jego zalany krwią bagnet. Potem wyciągnął z okopu ciała swoich towarzyszy, związał pasami po dwóch razem, żeby było wygodniej nieść. Do ciała Stiepana przywiązał broń i dwukrotnie wracał by wynieść ich i amunicje na swoje pozycje.

Sądząc po tej opowieści w młodości wujaszek Kola był mocnym chłopakiem. Chociaż i teraz trochę z tego zostało, kiedy przypomniałem sobie o byczku na jego ramionach. Nie dużo prawda. Wystarczy tylko na dziesięć takich jak ja.

Ta akcja znów była nie udana, bo informatora nie udało się zdobyć. Na domiar złego prawie cała grupa zginęła. To było fiasko. Prawda, w jednym z listów znaleziono dość ciekawą informacje. Okazuje się, że nowy dowódca pułku był nie tylko wzorowym żołnierzem, ale i bardzo dobrym dla swojej rodziny, której dwa razy w tygodniu wysyłał paczki z żywnością. Oczywiście z żołnierskiego przydziału, nie ze swojego. Z racji żywnościowej swoich własnych żołnierzy, to było już podłe i taka informacja drogo kosztowała.

Dnia następnego z politycznego oddziału dywizji przybył samochód z ustawionym na nim głośnikiem, a jeden z niemieckich antyfaszystów wystąpił z płomienną mową przez mikrofon. Przed pozycjami wroga. Przy tym nie tylko pozycjami tego pułku. Mówił o nieuniknionej przegranej, o opamiętaniu się, o dobrowolnym poddaniu się i tylko mimochodem wspomniał o paczkach żywnościowych podpułkownika z SS. Tego wystarczyło, żeby kierownictwo wojskowe zdjęło go z dowództwa i oddało pod sąd wojenny. Pułk był skierowany na tyły do przeformowania, a zamiast niego przybył pułk rumuński.

Rumuni byli dobrymi żołnierzami, ale to już był 1943-ci rok, a nie 1941. W czterdziestym trzecim oni walczyli już odrobinę inaczej. Ochronę też mieli znacznie gorzej organizowaną niż u Niemców, więc problemu z porwaniem rumuńskiego informatora nasz wywiad nie miał. A tydzień później nasze wojsko rozpoczęło poważną operację i ruszyło do przodu.

Za ten swój chrzest bojowy wujek Kola dostał medal "Za odwagę". Bagnet tamtego Niemca niósł przez całą wojnę i po czterdziestu jeden latach po skończeniu wojny sprezentował go mi.

Dlaczego nagle przypomniałem sobie dowódcę kompanii i jego ojca, wujka Kolę? Nie rozumiem. Przecież jestem już zbyt stary na to wszystko. Jestem naprawdę stary, nie żartuje. O czymże innym mogłem pomyśleć, kiedy na tatami wyszło dwóch osiłków, którzy dobrodusznie się uśmiechając skierowali się w moją stronę. Na czołach wręcz mieli napisane: "Nie bój się, mały, zabijemy cię, ale nie będzie bolało". Uśmiechali się, a mnie wyraźnie było nie do żartów. Wyobrażałem sobie, co ze mnie pozostanie jeżeli któryś z nich trafi. Nic nie pozostanie. Nawet mokra plama.

Zrobiło mi się bardzo smutnie, kiedy nad moją głową przeleciała czyjaś pięść. Żeby odrobinę rozweselić się z całej siły i złości uderzyłem jednego z olbrzymów nogą w kolano i łokciem w krtań. Wyszło dosyć zabawnie. Jednak jeszcze bardziej mnie ucieszyło, kiedy drugi z atakujących nie dochodząc do mnie nawet dwóch kroków nagle padł na kolano i otworzył się na dobijające uderzenie. Wszyscy dobrze widzieli jego opuszczone ręce i pełną bezbronność. To co nastąpiło potem było podobne do kaźni. Ten nawet nie próbował bronić się, ja natomiast nawet nie próbowałem dać mu takiej możliwości.

To dziewczyny z grupy Anusi mogą mnie nazywać dżentelmenem, mówiąc, że nigdy nie uderzę kobiety. Po prostu zastrzelę w razie potrzeby. Ale to dotyczy dziewczyn, bo ich bardzo kocham, czego nie mogę powiedzieć o facetach, do których żadnych ciepłych uczuć nigdy nie miałem. I nie byłem dżentelmenem. Wykonałem dobijający cios. Być może ciut za mocno niż należało. Lecz zawsze bije mocniej kiedy jestem wystraszony.

Dobroduszne uśmiechy momentalnie zniknęły z twarz widzów. Na tatami wychodziły nowe pary do ataku, już nie mieli w oczach żadnych oznak humanitaryzmu. Chcieli krwi. Domyślałem się czyjej. Krwi małego i bezbronnego baranka, czyli mnie.

Lecz teraz wszystkie walki stały się grą do jednej bramki. Pamiętając lekcje swojego dowódcy kompanii starałem nie zbliżać się do policjantów na odległość uderzenia. Ich również starałem się nie dopuścić do tego. W innym przypadku mnie by po prostu zabito. Nie szedłem z nimi na żaden kontakt, robiłem zwykły atak energetyczny, a dopiero po tym jak padali na tatami wykonywałem dobijające ciosy.

Z boku wyglądało to dosyć nieciekawie. Wszyscy dobrze widzieli jak mocni faceci pełni sił i złości wychodzili na tatami. Następnie w dwóch-trzech krokach ode mnie potykali się lub po prostu padali na kolana. Przy tym ja wyraźnie nie przykładałem do tego absolutnie żadnego wysiłku.

Tadeusz zatrzymał ćwiczenia.

-Wystarczy. Mogłem tego domyślać się pierwszego dnia. To walka na dystans?

Skromnie kiwnąłem w odpowiedzi. Durniów dla walki z kontaktem z jego monstrami niech szuka gdzie indziej.

- Kim jesteś tak naprawdę?! Czarownikiem? - w jego oczach pojawił się jakiś nowy wyraz. W oczach każdej innej osoby nazwał bym to przerażeniem, lecz u Tadeusza to było raczej mocnym zdziwieniem.

Nie chciałem go oszukiwać, powiedziałem tylko prawdę, samą prawdę. Nic oprócz prawdy. Ale jak zawsze nie całą prawdę.

- Ty znów wszystko zapomniałeś, Tadeusz. Nie jestem czarownikiem, tylko Batmanem.

Na sali zapadła dławiąca cisza. Nikt nawet nie uśmiechnął się z mojego żartu. Jednakże za chwilę Tadeusz znów odzyskał głos, był profesjonalistą, co dało się odczuć we wszystkim, szczególnie w drobnostkach. Zdziwienie w jego oczach zmieniło się w ciekawość.

- Czy pan Sierioża może pokazać coś bardziej łatwiejszego moim podwładnym?

Radośnie kiwnąłem w odpowiedzi. Od tego trzeba było zaczynać! A tu od razu na tatami zagonili, ma się rozumieć że z przerażenia i nie takie rzeczy mogłem zrobić z jego funkcjonariuszami. Co dotyczy pokazu, to zawsze mogę. Przecież niektóre rzeczy naprawdę potrafię robić najlepiej od wszystkich.

Na przykład spać potrafię fantastycznie, przy tym, proszę zauważyć, nie chrapię. Jeszcze nie widzieliście jak dobrze jadam. Już nie mówiąc o tym, jak się potrafię całować...

Obejrzałem się wokół. Niestety niektóre z moich dobijających uderzeń wykonałem zbyt ostro. No cóż, każdemu może się ręka omsknąć. Trzech policjantów nadal siedziało jeszcze na tatami i nadaremnie próbowali dojść do siebie. Pozostali też nie wyglądali wesoło. Postanowiłem jednak nie pokazywać im jak się całuje. Teraz jest to nieodpowiedni moment.

ROZDZIAŁ XIII

Zauważyłem krótkie karabiny policyjne, złożone rządkiem przy jednej ze ścian. No teraz to coś innego! Postanowiłem pokazać im kilka prostych ćwiczeń przygotowawczych do szybkiego strzelania. Nie było to trudnym. Tym bardziej, że miałem wszystko co potrzeba do przeprowadzenia podobnych zajęć.

Poprosiłem Tadeusza aby ogłosił niedużą przerwę, a jednego z policjantów by przyniósł z przebieralni moją sportową torbę. Po kilku minutach wszyscy ze zdziwieniem patrzyli na przedmioty, które wyjmowałem z mojego czarodziejskiego worka. Zauważyłem zwątpienie w oczach Tadeusza, który pewnie znów pomyślał, że nie jestem chyba prawdziwym Batmanem. Miał racje, tak naprawdę jestem zwykłym szamanem z plemienia irokezów. Przekonywać go nie miałem zamiaru, bo tak już jest, że nam, szamanom, zazwyczaj nikt nie wierzy.

Przed sobą rozłożyłem szamańskie atrybuty: białą kredę, lusterko boczne ze skrytki dowódcy Krzysztofa Galanta, pudełko zapałek i niedużą szmatkę. Razem to wyglądało bardzo efektownie i pięknie. Niestety, jeżeli by wam pokazano film o tym ile czasu i wysiłku jest niezbędne dla opanowania tego, umarlibyście z nudów. Dlatego że w tych zajęciach nie ma kompletnie niczego ładnego i ciekawego. Codzienne treningi po kilka godzin. Całe lata były temu poświęcone. Nuda jak diabli! Na dodatek na tych zajęciach jest wiele różnych regułek. Kto by coś takiego wytrzymał?! Oczywiście, że nikt.

Lecz my nie byliśmy w kinie. Dlatego wprost na podłodze narysowałem pierwszą formułę, która jest jedną z największych tajemnic w przygotowaniu grup do zadań specjalnych, chociaż też wiadoma jest każdemu uczniowi z podstawówki. Jak to zazwyczaj bywa, największe sekrety chowa się pod nosem. Tam ich nikt nie znajdzie. Narysowałem tylko trzy litery: T=S/V. Gdzie T to czas, S to dystans czy trajektoria ruchu, a V - szybkość. Ta reguła była międzynarodową i nie potrzebowała tłumaczenia. Jednakże przy każdej literce narysowałem strzałki i kilka dodatkowych symboli. To były symbole nieskończoności, kropka z przecinkiem i zero.

Policjanci ze zdziwieniem patrzyli na moje malunki. Ta reguła była im znana jeszcze ze szkolnej ławki, prawda bez dodatkowych symboli i strzałek. Rozpocząłem swoje pierwsze zajęcie. Tadeusz ledwo nadążał z tłumaczeniem moich słów na polski.

- Każdy z nas dąży by być pierwszym we wszystkim. Być pierwszym u swojej ukochanej dziewczyny, pierwszemu wykonać strzał i pierwszym usiąść w stołówce przy stole. Innymi słowy każdy chce zredukować czas między pożytecznym i przyjemnym do zera. - tu narysowałem pod literą T strzałkę i zero.

- Wiadomo natomiast, że to jest możliwym w dwóch przypadkach. Po pierwsze, przy szybkości V dążącej do nieskończoności. Niestety nasze pragnienia nie zawsze dorównują naszym możliwościom. Dlatego po symbolu nieskończoności postawiłem kropkę z przecinkiem i zero, co znaczy, że dopiero po dwóch miesiącach trenowania zauważycie zmiany w szybkości wykonania każdego prostego ruchu. Na przykład wyprowadzenie lufy na linię oczu. Jeżeli za pierwszym razem zajmie to wam powiedzmy minutę, ta za dwa miesiąca nauczycie się to wykonywać w sekundę. Szybkość zwiększy się sześćdziesięciokrotnie. To jest V dążące do nieskończoności.

Na następnych ćwiczeniach będziecie mogli dalej polepszać swoje wyniki w szybkości, ale tak wyraźnych już zmian nie osiągniecie. Wytrenujecie robienie tego ruchu w jedną dziesiątą sekundy, są mistrzowie, którzy to zrobią w jedną dwudziesto piątą sekundy. Oczywiście na świecie tacy fachowcy to wyjątek. Lecz dla was to nie jest zasadniczo ważne, że przy pięciu treningach tygodniowo będziecie mogli podtrzymać swoją szybkość wykonania ciągle na tym samym poziomie, mniej więcej przez dziesięć-piętnaście lat. To określona niezmienna wartość, którą oznaczyłem tu kropką z przecinkiem. Z biegiem lat wasza szybkość reakcji zacznie spadać i dążyć do zera. Jednak o tym nie będziemy teraz mówić, kiedy to nastąpi przyjdzie czas aby zostawić służbę w jednostkach specjalnych i pójść na emeryturę niańczyć wnuki. Co z resztą w wieku trzydziestu pięciu lat będzie całkiem niezłym zajęciem. Szczególnie obok jakieś ładniutkiej dwudziestopięcioletniej "babci".

Drugim przypadkiem, przy którym T dąży do zera to droga S też dążąca do zera, a najlepiej równa jemu. Właśnie mamy tu najważniejszą część tej reguły - teorię najkrótszej trajektorii, co jest podstawą podstaw nie tylko walki wręcz, ale i pracy z bronią.

Jeśli zastosujemy ją do naszych karabinów, to oznacza, że strzelać z nich musicie z tej pozycji, w której zazwyczaj je nosicie, nie wyprowadzając lufy na linię oczu.

Możecie mi wierzyć lub nie, ale strzelać w tej pozycji wcale nie jest trudnym. Oczywiście nie mówimy tego samego o trafieniu. Trafić jest trudniej. W ten o to sposób zbliżyliśmy się do drugiej magicznej formuły, którą u nas w Rosji zna każde dziecko, bo jest napisana prawie na każdym ogrodzeniu lub ścianie. A najczęściej ją można spotkać wypisaną w szkolnych toaletach.

Wprost na podłodze zacząłem pisać litery: "XY..." Przed tym jak napisać trzecią literę zatrzymałem się na moment. Widząc twarze policjantów domyśliłem się, że wielu z nich bywało w Rosji i widziało takie litery na ogrodzeniach. W oczach tych osób pojawiły się wesołe iskierki. Kontynuowałem.

- W celu utajnienia lub z jakieś innej przyczyny końcówka tej formuły pisanej na naszych ogrodzeniach wygląda nieco inaczej. My możemy napisać to jak należy. Nie mamy nic do ukrycia. Dopiszę trzecią literę "Z". Mam nadzieje, że myśleliście o tej samej? Miałem na myśli właśnie ją. W nawiasach jeszcze dodam "T".

Teraz mamy trzy osie X, Y i Z, określające współrzędne i małe przypomnienie o czasie "T". Żeby kula trafiła w cel trzeba obliczyć czas, miejsce spotkania i nadać trajektorię jej lotu. W warunkach miasta i przy strzelaniu na małą odległość nie bierzemy pod uwagę innych uwarunkowań, które mogą wpłynąć na rezultat strzału (m.in. kierunek wiatru, temperaturę powietrza itd.) Zaczniemy od trajektorii lotu kuli, która jest określana pozycją lufy w przestrzeni. Tą pozycję obieramy odnośnie trzech współrzędnych X, Y i Z. Możemy dla treningu wykorzystywać specjalne przyrządy.

Poprosiłem o podejście do mnie jednego z policjantów z karabinkiem, na kolbie którego postawiłem jeden z takich przyrządów. To było zwykłe pudełko od zapałek. Chociaż w danym momencie to pudełko robiło się wręcz czarodziejskim.

Wykreśliłem dwie litery z formuły na podłodze i wytłumaczyłem o co chodzi. Jeżeli w ciągu dwóch miesięcy będziecie spacerować dziesięć minut dziennie po tej sali sportowej z pudełkiem zapałek na karabinku, przy czym pudełko nie będzie spadać z niego, to stopniowo wasze mięśnie zapamiętają tą tak zwaną fizjologiczną pozycję. Pozycję karabinka, kiedy lufa będzie umownie równoległą do powierzchni ziemi, tzn. nie będzie pochyloną ani w dół, ani na boki. Przy strzale na niedużą odległość można przyjąć, że ziemia jest płaską. To będzie znaczyło, że na odległość prostego strzału (to odległość, na której trajektoria lotu pocisku nie przewyższa wysokości celu) kula z waszego karabinka nie przeleci nad celem. Dla karabinu Kałasznikowa przy strzale na wysokość dorosłego człowieka ta odległość stanowi około 600 metrów. W warunkach miejskich podobny dystans absolutnie wystarczy.

Teraz jest niezbędnym nadać kierunek lufie odnośnie ostatniej współrzędnej. Dla tej pracy wykorzystamy kobiecą metodę, którą potocznie zwiemy "strzelaniem oczami".

Nie od dziś wiadomo, że piękno ma zabójczą moc. Lecz ta myśl jest abstrakcyjna, a to, że piękne oczy to straszna broń to już myśl całkiem konkretna. Szczególnie, jeżeli te oczy należą do dziewczyny, która w ręku trzyma broń. I oprócz tego potrafi jej używać, tzn. potrafi "strzelać oczami".

Chyba raz w życiu każdy facet był w ten sposób ostrzelany i poczuł na sobie efekt tej śmiercionośnej i zarazem przyjemnej broni. Spróbujmy to opanować, do tego potrzebujemy "boczne lusterko".

Na miejsce pudełka zapałek postawiłem nieduży przyrząd na dwóch magnesach, za podstawą którego służy przyciemnione szkło trzy na cztery centymetra umocowane pod kątem czterdziestu pięciu stopni do linii strzału. Na ścianie w sali narysowałem pionową linię, obok której postawiłem liczbę 1.

Uczeń staje naprzeciw tej linii, a instruktor przy pomocy bocznego lusterka naprowadza lufę karabinku celownikiem na tą samą linię. Dalej rysujemy jeszcze kilka linii, numerowanych kolejno 2, 3, 4.

Teraz na sygnał uczeń obraca się w wymaganym kierunku, a instruktor sprawdza czy lufa skierowana jest na określoną linię. Wówczas mięśnie szyi i ciała zapamiętują tą pozycję, przy której wizualnie oś jest złączona z linią celownika. Znaczy to, że uczycie się strzelać tam, gdzie patrzycie bez wyprowadzenia lufy na poziom oczu. To da nieco zaoszczędzić czas, oczywiście nie dużo, ale to pozwoli przeżyć w realnej walce. Ta metoda na dodatek znacznie ułatwi korekcję strzału, wystarczy tylko przenieść spojrzenie w potrzebny punkt i lufa waszego karabinu też tam się obróci.

Dalej jeszcze udoskonalimy to ćwiczenie. Nad liniami można powiesić głośniki, a uczniowi zawiązać oczy. Podając dźwięk na różne głośniki można go nauczyć strzelać w kierunku dźwięku.

Po coś narysowałem literę "T"? W strzelaniu istnieje kilka zabawnych zasad. Na przykład, jedna z nich polega na tym, że strzelać trzeba nie tam gdzie aktualnie znajduje się przeciwnik, a tam, gdzie on będzie w momencie spotkania z kulą. Co znaczy, że patrzeć też będziecie w to miejsce.

Jest nieduża różnica pomiędzy prostym strzałem i strzałem profesjonalisty, który nie strzela prosto w głowę. W zależności od kierunku przemieszczania się celu on strzela w prawe lub lewe oko. Jak to mówią, żeby "skórki nie zepsuć". Nawet jeżeli przeciwnik będzie miał idealny refleks i uchyli się przed tą kulą, fala dźwiękowa od pocisku przelatującego kilka centymetrów od głowy wywoła mały wstrząs mózgu. Nieduży, ale wystarczający, żeby spowolnić wszystkie jego reakcje, i skierować go w wymaganym kierunku. Na spotkanie dwóch następnych kul.

Stara jak świat zasada. Skieruj wysiłek przeciwnika na taki tor, aby nie miał innej możliwości niż pójść w tą stronę, gdzie na niego czekają jeszcze dwa pociski, jeden w pierś, jeden w brzuch.

Najważniejsze pamiętać żeby w odpowiednim czasie zmieniać magazynek, mniej więcej po odstrzelaniu dwóch trzecich trzeba wstawić nowy. Stary natomiast zwyczajnie wyrzućcie, jeśli będzie później czas to podniesiecie. Po walce, tego dobra będzie wokół pod dostatkiem. Grunt to dożyć do tego momentu, a przestrzeganie tej zasady zbawi was od chwili, kiedy nagle skończy się amunicja. Bo w tym przypadku musicie nie tylko podłączyć następny magazynek, ale i załadować nowy pocisk do lufy. Niestety, to już poważna strata czasu, możliwie, że i życia.

Trzeba zapamiętać - zawsze naładowana broń. W magazynku nie mniej niż trzydzieści pocisków. W przypadku braku bezpośredniego zagrożenia ataku przeciwnikiem karabinek zabezpieczyć.

Ćwiczyliśmy z chłopakami jeszcze przez godzinę. Tadeusz już nie wyglądał na smutnego. Praca z bronią, formuły, seria trzech strzałów brzmiały dla niego znajomo i bardziej zrozumiale niż walka na dystans i atak energetyczny. Na dodatek tu nie było żadnych czarów, no prawie nie było.

Starłem szmatką wszystkie swoje formuły napisane na podłodze, na tym zajęcie uważałem za skończone. Umówiliśmy się na spotkanie w następną sobotę i poszedłem poszukać sali gdzie prowadziła swoje treningi Anusia. Długo nie szukałem, bo pani instruktorka już czekała na mnie obok drzwi do przebieralni.

- Ależ uwielbia pan Siergiej szokować naszych biednych policjantów. Znów pokazywał im pan swoje szamańskie triki?

Skromnie spuściłem oczy, bo szamani w ogóle są bardzo skromni i bardzo mili.

- Proszę o ułaskawienie, księżniczko. Tylko odrobinkę im pokazałem, lecz starałem się przestrzegać wymaganej etykiety.

- I znów pewnie nie wyszło? - w oczach Ani pojawiły się wesołe iskierki.

Skłoniłem głowę jeszcze niżej. W moim głosie było słychać szczerą skruchę.

- Nie wyszło. Znów.

Anusia w odpowiedzi uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Wyszliśmy nie spiesząc się z komendy, a już dziesięć minut później właścicielka Audi wiozła mnie poza miasto. Weekend postanowiliśmy spędzić w niedużym domku myśliwskim znajdującym się około dwadzieścia kilometrów od Wrocławia nad brzegiem bardzo malowniczej rzeczki Widawy. To był wspaniały pomysł - spędzić weekend na łonie natury. Obok najpiękniejszej dziewczyny świata. Już nie pamiętam, komu z nas pierwszemu przyszedł do głowy taki pomysł, to nie ma znaczenia. Znaczenie ma tylko fakt, że byliśmy razem, a przed nami była jeszcze cała sobota i niedziela.

Domek okazał się nie takim malutkim jak mówiła gospodyni, wyglądał całkiem porządnie. Parterowy i bardzo przytulny, z olbrzymim pokojem gościnnym, jadalnią połączoną z kuchnią, gabinetem z rozwieszonymi po ścianach trofeami myśliwskimi. Była tam nawet mała biblioteka ze starymi fotelami i kominkiem, z obrazami i gobelinami na ścianach. Dwie sypialnie, sauna i dwie łazienki. Pokoje były umeblowane nie tylko w dobrym i wyszukanym guście, ale i z miłością. W każdym szczególe interieuru wyczuwało się ciepło Anusi i cząstka jej duszy i niepowtarzalną atmosferę rodzinnego ogniska, domu, w którym kochają i zawsze czekają na ciebie. Wręcz bajkowe wrażenie! Nawet sobie nie jesteście w stanie wyobrazić jakie to jest wyjątkowe uczucie.

Postanowiliśmy urządzić dzień z winem i banią (rosyjska łaźnia). Żadnych podrywań, żadnych rąk. Anusia zaproponowała by wykąpać się we Włodawie, pamiętając moje przyzwyczajenie "zaliczać" różne wodne zbiorniki. Niby pies znaczący swój teren zawsze starałem się przepłynąć dowolną rzekę, jezioro bądź staw, jak tylko znajdowałem się w pobliżu. Nigdy nie myślałem o celu tego zajęcia. Po prostu włączał się refleks i nienależyte wychowanie.

Wszystkiemu był winien mój trener Władimir Wiaciesławowicz Gorłow, który był w niedalekiej przeszłości mistrzem w wojsku w pływaniu i mistrzem w wieloboju. Był wyjątkowo utalentowanym sportowcem i bardzo przesądnym człowiekiem. Lepiej nie mówić ile kosztowały nasz zespół czarne koty! Jeżeli podczas treningu na swojej drodze mieliśmy nieszczęście napotkać to biedne stworzenie, żeby uniknąć uroku trener dorzucał nam dodatkowo kilka kilometrów. Pod warunkiem, że to był tylko jeden czarny kot. A jeśli dwa lub trzy? W ten oto uroczy sposób nasz krótki bieg na dziesięć-piętnaście kilometrów był zwiększany o kilka długich kocich odcinków po dwa kilometry na jedno napotkane przez nas zwierze.

Prawdę mówiąc po kilku miesiącach naszych treningów czarne koty nie wiedzieć czemu zniknęły z naszej drogi. Widoczne te mądre stworzenia wyczuły szóstym zmysłem, że lepiej nie trafiać na tych sportowców. Bo inaczej można ściągnąć nieprzyjemności na swój koci ogon.

Drugim wrednym zwyczajem naszego trenera było przekonanie, że każdy zbiornik wodny stworzony jest po to, aby go przepłynąć. Szczególnie to przekonanie w nim wzmocniło się, kiedy po jakiś tam zawodach nasz zespół postanowiono przygotować do pływania w pełnym umundurowaniu i z bronią.

Różnicy pomiędzy zwykłym pływaniem a wojskowym praktycznie nie ma. Tak samo trzeba przepłynąć dystans na czas. Jedynym problemem napotkanym przez nas była konieczność zmiany stylu pływania z wolnego na pływanie żabką. Dlatego, że w wojskowym pływaniu niezbędny jest właśnie ten styl, przy tym wykonywany nieco inaczej, bardziej przypominając nurkowanie niż pływanie. Jeszcze problemem był uniform wojskowy, za pasem mieliśmy przymocowane buty, na plecach karabin. Cały ekwipunek uczestniczył razem z nami w tych zawodach, co jest oczywiście zrozumiałym dla wojska.

Po tym jak trener rozpoczął nasze przygotowanie do bardzo ważnych zawodów Moskiewskiego Okręgu wojskowego w pływaniu napotkaliśmy nie mniej poważny problem ze zbiornikami wodnymi. Zmuszał nas aby pokonywać wszystkie napotkane wodne przeszkody, bądź to strumyk, rzeka, jezioro. Przy tym przepływać przez rzekę było najłatwiej, najważniejsze było znaleźć odpowiednie miejsce i poddać się prądowi, który sam bez dodatkowego wysiłku wynosił pływaka na brzeg przeciwny.

Wielka szkoda, że nie napotkaliśmy na naszej drodze żadnego morza czy oceanu, bo wówczas mięlibyśmy możliwość odpłynięcia od naszego trenera za granicę, żeby więcej nas nie męczył.

Trener całkowicie nas przekonał, że przodkiem człowieka była wcale nie głupia małpa, a mądry i wesoły delfin. Jednak to było już później, po naszym zwycięstwie w tych zawodach w pływaniu i rozpoczęciu przygotowań nas do zadań pływaków bojowych. Wówczas zamiast karabinów nosiliśmy na pasach ładunki wybuchowe czy ich imitacje z ołowiu. Właśnie wtedy trener odkrył przed nami tą wielką tajemnicę wszystkich pływaków.

Okazuje się człowiek nie może utonąć, bo był delfinem w poprzednim życiu i wyszedł z morza. Człowiek potrafi żyć w wodzie, tylko trzeba przypomnieć sobie jak. Utonięcie jest trudnym. W organizmie człowieka w płucach i nawet we krwi jest rozpuszczone tyle tlenu, że trzeba naprawdę się postarać by utonąć. Lub spanikować, bo żeby utonąć trzeba starannie wycisnąć z siebie cały tlen. Do ostatniego tchu, co nie jest łatwym zadaniem. Tak mówił nam nasz trener, a my mu wierzyliśmy.

Czasami miewaliśmy zwątpienia co do jego szczerości. Na przykład, kiedy latem tu i ówdzie w gazetach i w telewizji mówiono ile osób utonęło. To mimowolnie zmuszało nas by poddać w wątpliwość słowa trenera. Kiedyś nie wytrzymałem i zapytałem go.

- Władimir Wiaciesławowicz, a co z tymi co utonęli?

Na chwilę, ale tylko na jedną chwilę on się zastanowił i następnie dał odpowiedź.

- Widocznie oni nie wiedzieli o tym, że utonąć nie da się. Lub nie mieli dobrego trenera. W pływaniu.

No cóż, komentarze są zbędne. Jeżeli trener tak powiedział, znaczy się tak i jest. I my znów pokonywaliśmy strumyki i kałuże, forsowali rzeki i jeziora. Z czasem to weszło nam w krew. Znając to moje przyzwyczajenie Anusia zaproponowała mi aby popłynąć na drugi brzeg Widawy. Oczywiście odmówić jej nie mogłem.

Przed domkiem była niewielka piaszczysta plaża. Jak na tak piękny letni wieczór zdziwiła mnie jej pustka i nie wytrzymałem by nie zapytać.

- A gdzie są plażowicze?

Teraz z kolei zdziwiła się Anusia.

- Panu Sierioże jednej mnie jest za mało? Jeszcze potrzebny jest ktoś?

- Ależ skąd, pani Aniu! Oprócz pani nikogo nie potrzebuję w tym życiu. Tylko jakoś dziwnie, taka przytulna plaża, a nikogo tu nie ma oprócz nas.

- To prywatna plaża, - odpowiedziała Anusia.

- Zabawnie, a jeżeli to nie sekret to czyja?

Anusia skromnie opuściła oczy.

- Moja. Czyja jeszcze może być?!

Niezwykła sprawa jak dla mnie. Prywatna plaża w prywatnej własności. Jednak postanowiłem nie zawracać sobie głowy dziwnymi polskimi zwyczajami, bo miałem czym zająć się tego wieczoru. Przecież obok mnie była najpiękniejsza i najbardziej upragniona kobieta na świecie. Popływaliśmy sobie w rzece, pobawiliśmy się w berka.

Chociaż woda była ciepłą jak zupa, odrobinę zmarzłem. W 1987 roku, podczas operacji wywiadowczej w górach na północy Afganistanu śmigłowce pomylili miejsce naszego desantu. Zrzut grupy zrobiły bezpośrednio obok punktu docelowego i zamiast wyjść na miejsce dopiero o wschodzie słońca całą noc przesiedzieliśmy w tym miejscu pod ostrzałem braci-mudżahedinnów. Oczywiście operacja była klęską, bo wróg był uprzedzony o naszym zjawieniu się przez ten błąd pilotów. Nasze ubranie nie uwzględniało długiego nocnego siedzenia w górach, a wyciągnąć nas stamtąd udało się z wielkim trudem dopiero dnia następnego. Najbardziej przykrym był fakt, że zrzucono nas na lodowiec.

Całą noc próbowaliśmy zbudować z kawałków lodu coś podobnego do stanowiska karabinowego. Przeciwnik nie dawał nam spokoju i próbował ogrzać swoim ogniem, całą noc ostrzeliwując naszą pozycję. Jednakże na atak odważyli się dopiero rano, o wschodzie słońca.

Nie patrząc na tak sprzyjające warunki na ten czas już cała moja grupa miała odmrożenia. Od tamtego wydarzenia mnie ciągle marzną ręce. Szczególnie podczas deszczu, nawet latem. I zawsze mi jest zimno w wodzie, nawet jeżeli jest ciepła jak zupa.

Anusia domyśliła się wszystkiego sama. Zmarzniętego smoka widziała po raz pierwszy, chociaż kiedyś słyszała coś o zamarzniętych mamutach w lodowcach na północy. Dlatego od razu po powrocie poszliśmy ogrzać się do sauny, gdzie przyszła mi do głowy ciekawa myśl. Pomyślałem, że jednak być małym i fajnym smokiem jest lepiej niż dużym i głupim mamutem. Małego smoczka nawet w epoce lodowcowej mogą ogrzać ciepłem i miłością, nie dadzą zginąć z zimna. Przynajmniej ogrzeją w saunie.

Po pustynnej plaży sauna we dwójkę wydawała się prawdziwym rajem. Zasmucił mnie tylko fakt, że jak zawsze zagoniono mnie do pracy. Nie zdążyłem nawet usiąść na ławce jak usłyszałem nagle:

- Jeżeli chcesz szybciej się ogrzać to trochę popracuj, - i Anusia wyciągnęła w moją stronę mały gliniany garnuszek z miodem, a sama położyła się na ławce.

Ale dlaczego pracą? Znam bardziej przyjemne sposoby ogrzania się. W naszym plemieniu nawet małe dziecko wie, że jeśli jeden Indianin może zamarznąć pod kołdrą, to razem z ukochaną dziewczyną nie zamarznie nigdy. Już otworzyłem usta, aby ogłosić tą myśl, kiedy zauważyłem, że mnie nie słuchano. Znów byłem aniołem młodszym w raju, jak zawsze bez żadnych praw, same obowiązki. W pokorze zacząłem smarować Anusię miodem, która od razu się zrobiła taką słodką i lepką, że nie wytrzymałem i pocałowałem jej policzek. Jakże ja ją kocham!

Anusia słodko przeciągnęła się na ławce i wymówiła tylko jedno słowo:

- Baunty.

W przetłumaczeniu na język smoczy to powinno było znaczyć, że jej jest dobrze. I że też mnie kocha. Po kilku minutach poszliśmy pod prysznic, gdzie również mieliśmy zajęcie.

Później była kolej na lekką kolację. Wypiliśmy trochę austryjackiego piwa z krewetkami, trochę pogrzebaliśmy w olbrzymim talerzu z owocami morza. I nacałowaliśmy się co niemiara.

Następnie trochę potańczyliśmy i Anusia przytuliwszy się do mnie wyznała, że niezbyt się czuje.

- Co się stało, kochanie? Co cię boli?

Smutnie uśmiechnęła się i pokazała ręką na serce.

- Boli tutaj. Mnie wydaję się, że zakochałam się w tobie.

- No cóż, to nie jest straszne. Wiem, czym mogę pomóc pięknej pani. Musi pani iść do łóżka.

Moja mała dziewczynka zgodziła się z tym, że chore powinny leżeć w łóżku. Zgodziła się co prawda pod jednym warunkiem, że ja będę leżeć obok. Oczywiście nie mogłem ją pozostawić sam na sam z chorobą. Wziąłem ją na ręce i zaniosłem do najbliższej sypialni.

- Jeżeli pani zachorowała na miłość, to i leczyć też trzeba miłością. Według zasady podobne podobnym. Jednak na początek muszę zdjąć ubranie.

Anusia nie stawiała oporu, więcej już nie była smutną, jej oczy promieniowały miłością.

- Pan jest lekarzem. Ciało należy do pana, proszę robić z nim co pan tylko zechce.

Po saunie nie miała na sobie zbyt wiele ubrań, jedwabny szlafroczek i kapcioszki. Byłem najbardziej szczęśliwym smokiem na świecie...

Jest to nadzwyczajne, kiedy noc z ukochaną trwa całą wieczność. I kiedy ta wieczność jest bajecznie piękną. Długo gadaliśmy o niczym, a później całą noc kochaliśmy się. Kiedy nareszcie usnęliśmy to nasz sen był bardzo słodki. Gdzieś za ścianą wywodził swoje melodię świerszcz, a za oknem leniwie poruszała liśćmi stara duża brzoza. Razem to wszystko przypominało czarujący, niebiański sen.

A później był poranek. Anusia obudziła się pierwszą, przeciągnęła się rozkosznie ukazując swoje piękne ciało i wyślizgnęła się z pod kołdry. Słodka i nadal śpiąca. Na bosaka nie ubierając się podeszła do okna i zajrzała za zasłonę.

- Jaką dziś mamy pogodę na planecie Ziemia?- spytałem z pod kołdry.

- Pada deszcz, śnieg, grad. Błyska, grzmi. - odpowiedziała i szybko wróciła do mnie pod kołdrę.

Zza zasłony zdradziecko wyglądał mały słoneczny promyk. Na dworze był cudny poranek, lecz jeśli Anusia powiedziała, że tam koszmarna pogoda, nie mogłem jej nie zaufać. Tym bardziej kiedy wślizgnęła się z powrotem pod kołdrę dłonie i stopy miała lodowate. Postanowiłem je ogrzać pocałunkami, a ukochana jeszcze mocniej przytuliła się do mnie. Głaskałem jej ramiona i po raz któryś podziwiałem jedwabistą skórę.

- Jak pani zdrowie? Jak się pani czuje?

Uśmiechnęła się, a w jej oczach zobaczyłem tyle czułości i miłości, że nawet serce mi zamarło. Boże, jaka ona cudowna!

- Dziękuje, dobrze.

- Znaczy się pani Anusia już więcej nie jest chora na miłość? Nie kocha mnie?

Pani łaskawie kiwnęła głową w odpowiedzi.

- Kocha, kocha. Jak można nie kochać takiego fajnego smoka?!

Pocałowała mnie i położyła swoją głowę na to miejsce, które w żartach nazywała klateczką. Gdzieś w mądrych książkach wyczytała, że u smoków klatą zwie się ta część ciała, która jest pomiędzy głową a brzuchem. To określenie bardzo sobie upodobała i często go wykorzystywała. Szczególnie kiedy poznawała inne części smoka. Ona kochała smoka, a on bardzo kochał ją.

Za obopólną zgodą postanowiono przenieść poranek na popołudnie. A śniadanie na podwieczorek. To nie jest trudnym dla prawdziwych czarodziejów, którzy zdążyli przegryźć parę rożków francuskich, kilka kawałków żółtego sera i napić się zielonej herbaty.

Wróciliśmy do Wrocławia dopiero późnym wieczorem. Wypoczęci, zakochani i szczęśliwi. Nasze oczy zdradziecko błyszczały, jak u każdego zakochanego na tej planecie. Niby mały słoneczny promyk, który przez zasłonę zajrzał do pokoju, odbija się w ich oczach. Lub sami zakochani stają się podobni słońcu.

ROZDZAIŁ XIV

Z kursantami od poniedziałku przystąpiliśmy do nauki podstawowej części z kursu przygotowawczego w oficerskiej szkole, mianowicie do zapoznania się z taktyką działań grup specjalnych wywiadu wojskowego.

Te grupy przeznaczone są do wykonania zadań specjalnych na tyłach przeciwnika. Masowy desant tych grup na tyły zaczyna się mniej więcej w miesiąc przed ogłoszeniem wojny. Lub przed rozpoczęciem działań wojskowych. Jednak w odróżnieniu od grup wywiadowczo-dywersyjnych i oddziałów wywiadu wojskowego specjalizujących się na dostarczeniu wzorców techniki i broni przeciwnika, zniszczeniu punktów dowodzących i sztabów, niszczenia mostów i dużych węzłów komunikacyjnych, grupy do zadań specjalnych zajmują się nie tylko tym. Podstawowym zadaniem tych jednostek po ich uformowaniu się w wojsku, było przejęcie i zniszczenie broni jądrowej i środków jej transportu. Lecz później ten wachlarz poszerzono dodatkowo o organizację ekologicznych i przemysłowych katastrof, dywersje na dużych obiektach przemysłowych, na elektrowniach zwykłych i atomowych. No i jeszcze likwidacja niepożądanych osób, organizacja ogólnego ruchu oporu itd.

Pojawiają się niby zjawy, wykonują swoje zadania i znikają bez śladu, a komisje państwowe utworzone do rozpatrzenia przyczyn awarii lub katastrofy rozkładają ręce. Wówczas za podstawową przyczynę danych wydarzeń nazywają czynnik ludzki, niedbałość w obsługiwaniu, błędy przy projektowaniu obiektu. Może temu winnym jest zmęczenie materiału lub coś innego. Cokolwiek to nie było, nie ma to nic wspólnego z realną przyczyną, o której nigdy się nie dowiedzą. Bo na tym polega specyfika pracy grup do zadań specjalnych.

Pracują te grupy razem z agentami wywiadu. Z rezydentami mającymi możliwość całkiem legalnie zjawić się na potrzebnym obiekcie. Lub zebrać o nim niezbędną informacje. Grupa do zadań specjalnych tą informację tylko zrealizuje.

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że podobne jednostki to as z rękawa, który wykorzystywany jest jeszcze przed rozpoczęciem gry. W ten sposób wygrywają wojny jeszcze przed ich rozwiązaniem.

Podstawą taktyki bojowego wykorzystania jednostek do zadań specjalnych jest nie tylko siłowy wpływ na przeciwnika, ale i umiejętność budowania łańcuchów przyczynowo-logicznych w zależności od potrzeby ukierunkowując wroga w wymaganym kierunku (zasada naprowadzenia go na odpowiedni tor działań). Nie pozostawiając przy tym żadnych śladów swojej obecności i śladów swojej pracy.

Istnieje nieskończona ilość sposobów realizacji tej taktyki. Jeden z najbardziej rozpowszechnionych to wykorzystanie systemów binarnych, kiedy dwa absolutnie bezpieczne osobno komponenty po złączeniu stają się śmiercionośną bronią.

Na przykład prąd i woda. Prąd elektryczny oczywiście, nawet nie sam prąd, wystarczą przewody elektryczne. I tylko odrobina wody. Przykład prymitywny, ale bardzo wizualny.

Niektóre rodzaje stosowanych w rolnictwie organicznych i mineralnych nawozów połączone ze sobą mogą być podobnym przykładem. Zupełnie bezpieczne osobno stają się razem mocną zatruwającą mieszanka.

Można wykorzystać magazyny amunicji i fajerwerków znajdujące się obok poważnych obiektów przemysłu chemicznego i dużych węzłów transportowych podczas przemieszczania się tam pociągów z paliwem lub jakimś jeszcze bardziej interesującym ładunkiem.

Nawet nie trzeba daleko chodzić, weźmy przykład z codzienności. Wasz mąż wyjeżdża w delegację (lub ma zamiar odwiedzić swoją sekretarkę). Dobrze go nakarmcie przed daleką podróżą.

Chyba pamiętacie o tym, że droga do serca mężczyzny prowadzi poprzez żołądek, lecz nie każda pamięta, że ta droga może być tak nowoczesną autostradą jak i drogą gruntową. Oprócz tego na tej drodze można spotkać nie tylko piękne krajobrazy, ale i bariery z posterunkiem policyjnym.

Po prostu dobierzcie do przygotowania waszych dań te produkty, które pomogą wam trochę polepszyć wyżej wspomnianą drogę. Każda droga może zaprowadzić jak do raju tak i do piekła. Wszystko znajduje się w waszych rękach. Wszyscy dobrze wiedzą, że produkty bywają smaczne i pożyteczne, bywają słodkie i odżywcze. A bywają produkty zgodne i niezgodne w połączeniu ze sobą.

Wystarczy dobrać odpowiednią kombinacje. Przy jednorazowym spożyciu niezgodnych produktów na trawienie ich potrzebna jest znacznie więcej energii niż przy osobnym ich spożywaniu. Przy tym ta różnica może być na tyle znacząca, że waszemu małżonkowi nie pozostanie ani sił ani chęci na dodatkowe zajęcia. I inne głupoty. Oprócz oczywiście medytacji w samotności z gazetką w ręku w miejscu wszystkim dobrze znanym.

Kiedy natomiast on wróci na łono rodziny znów można będzie go nakarmić. Za dobre zachowanie. Prawda już całkiem innym jedzeniem i w innym celu. Wystarczy mu odpoczynku, niech trochę teraz popracuje.

W każdym żarcie jak wiadomo jest tylko część żartu. To co teraz opowiedziałem żartem nie jest. To całkiem poważna rzecz i jeżeli wątpicie w to, to przyczyna może być tylko jedna. Brak informacji na ten temat.

Oczywiście utrzymać męża w rodzinie przy pomocy różnorodnych dań nie da się. Dlatego będą potrzebne prawdziwe czary, które zazwyczaj ludzie zwą miłością. Czasami namiętnością. A czasami niemożnością żyć bez siebie nawzajem.

Mówiliśmy o tym, że droga do serca mężczyzny prowadzi poprzez jego żołądek. Droga może być nowoczesną dobrze urządzoną, z dobrą nawierzchnią i pięknymi kempingami na poboczu. Oczywiście dlatego niezbędne są pieniądze.

Lecz istnieją rzeczy, które nie można kupić. To jest po prostu niemożliwe. To zachód słońca. Tęcza po deszczu. Wesoły słoneczny promyczek w waszym aucie. Tego nie kupicie za żadne skarby. Ale jeśli droga, którą jedziecie jest rozbita, cała w nieprzejezdnym błocie, brudna i nędzna, to wątpię czy zachód słońca i tęcza dostarczą wam radości.

Dlaczego ja to wszystko opowiadam? To jest łatwo wytłumaczyć. Bo miłość jest twierdzeniem, które trzeba udowadniać każdą chwilą. Chyba te słowa powiedział Archimedes, aczkolwiek mogłem coś pomylić. Pewno jest jedno - te słowa należą do wszystkich zakochanych.

Miłość to słońce, to tęcza po deszczu, to słoneczny promyk w waszym aucie. Ale żeby to wszystko cieszyło was trzeba drogę, którą jedziecie, otoczyć opieką i uwagą, dbaniem i troską. Codziennie. I każdą chwilą.

Mieć na to pieniądze nie jest podstawowym warunkiem, chociaż one oczywiście bywają przydatne. Ich obecność likwiduje wiele problemów, lecz ich brak też nie powinien was powstrzymywać. Pamiętajcie, że człowiek, który chcę coś osiągnąć szuka drogi i środków, a który nie chce - przeciwności i wymówki.

Co znaczy, że trzeba dbać o pokrycie nawierzchni, budować nowe kampingi na poboczu i stacje paliwa, odrobinę pilnując jakości tego paliwa. Innymi słowy zgodność produktów to też jak paliwo, różne rodzaje którego mogą zauważalnie wpłynąć na prace waszego silnika. Dokładnie tak samo odżywianie może wpłynąć na zachowanie waszego ukochanego. Możecie wykorzystać tą wiedzę, a możecie nie. To wasza sprawa. Jednak znać te zasady musicie, żeby wasza droga była długą i gładką, interesującą, a najważniejsze szczęśliwą. Jest na wschodzie takie życzenie, które w przetłumaczeniu z farsy brzmi mniej więcej jak "Nie opuszczaj rąk!" Co znaczy nie znużyć się pracą nad własnym szczęściem. Odwagi, nie leńcie się!

Jaki to wszystko ma stosunek do taktyki działań grup do zadań specjalnych? Bezpośredni. Takie grupy specjalizują się właśnie w takich drobnostkach, dlatego że równowaga w świecie jest zbyt kruchą. I najmniejsze wtrącenie się w jakiś ustalony system bardzo często doprowadza do katastrofalnych następstw. Przecież dobrze o tym wiecie sami.

Pół dnia uczyliśmy się z kursantami podstawy takiego wtrącania się. Te drobnostki, które mogą ruszyć w ruch łańcuchy przyczyn i następstw pewnych zdarzeń, prowadzących do zrujnowania nie tylko obrony, ale i gospodarki każdego kraju.

Niestety dawno minęły te czasy, kiedy wojna była następstwem polityki państwa i prowadzona innymi środkami. Teraz wojny wygrywa się nie na polu walki, a w instytutach naukowych i gabinetach urzędników.

Jeszcze z dziesięć lat temu na stanie amunicji grup do zadań specjalnych były przenośne fugasy jądrowe wagi około trzydziestu kilogramów. Żołnierze tych jednostek poznawali podstawy zastosowania metodyk sejsmicznych, kiedy do zrobienia dywersji na obiekcie jądrowym nie trzeba było przenikać na jego teren. Wymagana była tylko mapa geologiczna, prognoza tektoniczna odnośnie zmian i deformacji różnych warstw kory ziemskiej w tym rejonie. I nieduży ukierunkowany podziemny wybuch jądrowy, epicentrum którego znajdowałoby się poza chronionym terytorium danego obiektu. A w jakiejś jaskini na przykład lub w opuszczonej sztolni, lub w jednej z warstw cieków wodnych. Lub jeszcze gdzieś tam.

Wszystko to jest bardzo łatwe. Naturalnie oprócz tego były opracowywane metody sposobów zmian klimatycznych i wykorzystania broni geofizycznej. Może to wam wydawać się jakaś mało realną fantastyką. Lecz to nie jest tak.

Rozpatrzmy taką sytuacje. Mieszkańcy jednego miasta Willaribo lubią świętować, lubią zabawę, po której muszą zmywać sporo naczyń, bo święto musi być obfitym nie tylko w zabawę, ale i żarcie. Żeby zabawa była udaną musi być na świeżym powietrzu. Do czego niezbędna jest ładna pogoda. Żeby niepogoda nie zepsuła święta mieszkańcy Welloribo rozpędzają chmury deszczowe. W tym celu istnieją dosyć proste i rozpowszechnione działania. Na przykład, rozproszenie z samolotów różnych reagentów wiążących cząstki wody. Te reagenty można również dostarczyć w rejon zastosowania przy pomocy niedużych rakiet.

Zakładamy, że do miast Willaribo i Willabadżo deszcze nadchodzą z jednego kierunku, zazwyczaj ze strony morza lub oceanu. Przy tym miasto Willaribo znajduje się pomiędzy morzem i Willabadżo. Co się wydarzy w tym przypadku? Częste świętowania jak też następstwo rozpraszania chmur doprowadzą do sytuacji, kiedy mieszkańcy Willabadżo nie będą już potrzebować żadnych środków do zmywania naczyń. Dlatego że w ich dużych kotłach nie będzie co gotować. Ciągła susza na polach otaczających miasto spowoduje nieurodzaj rok po roku. Zresztą nawet zabraknie wody do zmywania.

Możecie to uważać za żart. Zgadzam się z wami, ale pamiętajcie, że w każdym żarcie może być część prawdy. Szczególnie jeżeli to dotyczy nie wymyślonych miast, a zupełnie realnie istniejących państw, ekonomika których w poważnym stopniu zależy od rolnictwa. Jeśli zbyt długo panuje susza, a nadzieja pokładana jest tylko w niebiańskiej kancelarii i modlitwie o chociaż jeden deszcz, bo wszystkie pozostałe środki zawiodły, to możecie sobie wyobrazić w jakim stanie jest taka gospodarka. Uwierzcie mi, w podobnej sytuacji znajduje się nie jedno państwo.

Oczywiście na wyposażeniu grup specjalnych nie ma ani rakiet ani samolotów. Chociaż dla zapewniania grupie działań mogą być wykorzystane i satelity i samoloty, artyleria i flota morska, wszystko co będzie niezbędne. Jednak grupy do zadań specjalnych nie wykorzystują w swojej pracy geofizycznej broni. Aczkolwiek działają często według pokrewnych metod.

Podobne działania były popularne jeszcze z dziesięć lat temu. Teraz uważa się za bardziej efektywne zupełnie inne sposoby wpływu na przeciwnika.

Po to żeby zniszczyć gospodarkę jakiegoś państwa dziś wystarczy przekupić kilka ważnych urzędników czy polityków, aby wsparli przyjęcie potrzebnych ustaw lub rozporządzeń. Dlatego żeby zniszczyć kilka dziesiątków milionów mieszkańców tego czy innego kraju dziś wystarczy wyrzucić na ich wewnętrzny rynek nowe rodzaje narkotyków. Zrobić modną miłość jednopłciową lub niemodnym rodzenie dzieci. Ogłosić starsze osoby darmozjadami, a młodzież odciągnąć od realnego życia w wirtualny świat internetowy.

Myślicie, że to są wszystko drobiazgi nie warte uwagi? Niestety na tle następstw zastosowania tych metod każde nawet najbardziej poważne specjalne operacje wojskowe wyglądają jak dziecięca zabawa. Zwykłą bzdurą.

Jednakże tymi bzdurami ktoś musi się zajmować. Właśnie tym zajmowaliśmy się z kursantami do pory obiadowej. I dopiero wieczorem miałem przejść do naprawdę poważnych zajęć.

Wieczorem była lekcja z masażu dla uczennicy Anusi, która miała piękne imię Maja. Najpierw we trójkę zjedliśmy lekką kolację. Trochę pogawędzili o niczym i zapytałem jaki rodzaj masażu interesuje Maję najbardziej. Zabawne, ale ją interesował każdy rodzaj. Od skończenia kursu minęło tak niewiele czasu, że Maja nie potrafiła czegoś poważnie się nauczyć. Dziewczyna jeszcze nie zdecydowała jakim konkretnie kierunkiem masażu chce się zajmować dalej. Zresztą brakowało jej przede wszystkim praktyki.

Odkryłem dla siebie już dawno jedną prostą prawdę. Żeby stać się dobrym specjalistą w poważnych zagadnieniach trzeba zaczynać od najprostszego. Masaż to zadziwiająca i bajkowa planeta bez końca i krańca, w której istnieje wiele prostych ruchów i prawdziwych czarów. Lecz naukę tej planety zaczyna się od podstawowych prostych rzeczy. Od pierwszego kroku, od pierwszego ruchu, od pierwszego pacjenta.

Zaproponowałem by Maja określiła w czym chce się specjalizować. Wydało mi się, że masaż dla dzieci najbardziej by jej odpowiadał. Na dodatek taki masaż ma zawsze popyt i bezrobocie masażystom dziecięcym nigdy nie grozi. Była jeszcze jedna przyczyna, ze względu na którą doradzałem jej zacząć od masażu dzieci. Była przyszłą matką, a to znaczy, że jej samej z biegiem czasu ta wiedza może się przydać. Nikt lepiej od mamy nie potrafi pogłaskać i wypieścić dziecka, a w każdym z nas zawsze pozostaje coś z dziecka, każdy człowiek chce żeby go pogłaskano i popieszczono. Ile byś nie miał lat i jak byś nie był dorosłym, gdzieś zawsze głęboko siedzi w nas to pragnienie.

Z tych, którzy umieją pogłaskać i popieścić wychodzą najlepsi masażyści na świecie. To nie zależy od tego ile mają dyplomów czy certyfikatów. To zależy tylko od tego czy masz wielkie i kochające serce.

Jednak odrobinę pomyliłem się. Mamą Maja nie spieszyła się zostać. Na razie swoich dzieci nie miała, a instynkt macierzyński jeszcze w niej się nie obudził, co oznacza, że stosowanie masażu dziecięcego szło u niej z głowy a nie od serca. Wyznała również, że jej mąż dużo pracuje, i musi przeważnie praktykować na koleżankach, szczególnie na tych, które już rozstały się ze swoimi mężami.

No cóż, tę niszę w sztuce masażu można uważać za dosyć interesującą i bardzo poszukiwaną. Kobieta potrzebuje po rozwodzie pomocy jak nikt inny. I jeżeli Maja ma wiele koleżanek w podobnej sytuacji, dlaczego by jej nie wybrać właśnie takiego kierunku? Tym bardziej, że jedną z tych koleżanek była najpiękniejsza dziewczyna świata, mianowicie pani Anusia.

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że rozwód dla każdej kobiety to poważny uraz psychiczny. Żeby ta trauma nie przeszła w stadium chroniczny i nie zatruła całe następne życie bardzo jest ważnym, aby pomoc nadeszła w odpowiednim czasie. Innymi słowy, jak najszybciej.

Byłem przekonany, że zaczyna się ta pomoc jak i każdy mój seans od filiżanki herbaty, przy której można się dowiedzieć o pacjencie znacznie więcej niż podczas zabiegu. Przy herbacie jest on bardziej otwartym i rozmownym. Na Wschodzie istnieje tradycja "braterstwa chleba", to znaczy, że jeśli podzieliłeś się kawałkiem swego placka i zjadłeś połowę, stajesz się jego "chlebnym bratem". Takie braterstwo może być mocniejsze nawet od pokrewieństwa. Więc i filiżanka herbaty zbliża was do pacjenta i daje poczucie przynależności do wspólnoty duchowo bliskich sobie ludzi. Bez takiej powstałej bliskości cała dalsza praca po prostu nie ma sensu.

Na dodatek herbata zdejmuje napięcie, rozluźnia mięśnie, po czym wykonywać masaż będzie znacznie łatwiej. Prawdę mówiąc do masażu jeszcze mamy bardzo daleko. Na razie podczas rozmowy możecie przystąpić do wstępnego diagnozowania. Na podstawie wyglądu tęczówki oka możecie określić stan wątroby, po wyglądzie paznokci i skóry - stan płuc. Po kolorze skóry stan nerek i serca.

Wówczas zaczynając od następnego spotkania możecie dodać do herbaty zioła. To też pomoże wam w waszej pracy. W zależności od stanu organizmu pacjenta możecie dodać do imbryczka gałązkę mięty lub dziurawca, kwiatostan lipy czy liść brzozy. Możecie mi wierzyć, to nie będzie zbędnym.

Przed tym jak przystąpić już bezpośrednio do masażu trzeba pamiętać, że każdy masażysta ma trzech przyjaciół, którzy mu zawsze pomogą w pracy. Mają na imię słońce, powietrze i woda. To znaczy, że zaczynając od pierwszego seansu pacjenta powinno się przyuczać do kąpieli powietrznych i słonecznych. Seans masażu natomiast lepiej zacząć od prysznica.

Prawdę mówiąc w Moskwie zamiast prysznica wolałem wykorzystywać "Kąpiel Kleopatry", tzn. wanna z wodą, oliwą, miodem, naparami ziół i kwiatów bardziej przypadła mi do gustu niż zwykły prysznic. Zresztą moje pacjentki też wolały taki zabieg. Jednak do cudzego klasztoru ze swoim zakonem się nie chodzi. Dlatego dzisiejszy masaż rozpoczęliśmy od wzięcia tuszu.

W cztery ręce i dwie gąbki razem z Mają umyliśmy Anusie, nie żałując ani własnych sił ani żelu do mycia. Potem można było przystąpić do podstawowej pracy, do diagnozowania.

Szczególną uwagę przywiązuje do badania dotykiem wewnętrznych organów, oceny stanu naczyń krwionośnych i węzłów limfatycznych. Zwracam uwagę na stan skóry, stan ciepłoty organizmu i tonus mięśni.

Na cztery ręce dokładnie popracowaliśmy nad plecami Ani. Ramiona, ręce, biodra, pośladki. Pracować we dwoje było znacznie weselej, a jej było przyjemniej. Na ustach pojawił się zadowolony uśmiech, pełen błogości.

Później kilka minut robiliśmy masaż twarzy, następnie poświęciłem trochę uwagi punktom akupresury, a Maja przystąpiła do masowania piersi. Miała sprawdzić czy nie pojawiło się jakiś guzków w tkance mięsnej. Przy masowaniu brzucha - brak guzków i stwardnień na ściankach naczyń.

Analogiczne zmiany potrafi wywołać rozwód, to nie tylko następstwo traumy psychologicznej, ale i spadek ruchliwości, zmiana trybu życia. Tam gdzie zmniejszana jest aktywność mięśniowa zmniejsza się i aktywność przepływu krwi i limfy. Naczynia tracą swoją elastyczność i siłę. Na ich ściankach mogą pojawić się mikro pęknięcia i jako rezultat przeróżne stany zapalne. Żeby temu zapobiec jest wymagana szczególna dokładność w masowaniu każdego centymetra skóry, każdego mięśnia i każdego naczynia.

Po pierwszym seansie pozostaje najprostsze. I najważniejsze. Kontrolować i formować niezbędne zmiany w stanie organizmu waszych pacjentek. W ich skórze, mięśniach, organach wewnętrznych. I jako następstwo w ich nastrojach i duszy.

Tak naprawdę najciekawsze zaczyna się dopiero po skończeniu kursu masażu. Mniej więcej po dziesięciu-piętnastu seansach. To tak zwany okres następstw. Kiedy u dziewczyn pojawia się pragnienie by ruszać się, żyć, kochać. One tracą zbędną nadwagę, skóra ich zaczyna się świecić, a oczy napełniają się zadziornym czarującym ogniem. Wówczas do nich dociera, że to był po prostu masaż, a coś bardziej znaczącego. To były czary, najprawdziwsze w świecie. Teraz im pojawił się anioł-stróż, a znaczy to, że one nigdy nie będą więcej samotnymi.

Najważniejszym po rozwodzie nie zostać sam na sam ze swoimi problemami i myślami. Uprawiajcie gimnastykę, pójdźcie do fryzjera, a najlepiej do masażysty. Przeczytajcie nową książkę, pójdźcie na jakąś wystawę.

Najważniejsze postarajcie się wyglądać jak najlepiej, dbajcie o wasz wygląd. Żeby nikomu nawet nie przyszło do głowy, że przepłakałyście całą noc. Jeśli nie potraficie uporządkować myśli w swojej głowie, zróbcie co najmniej porządek w szafie lub wyglądzie.

Trzeba pamiętać, że to tylko sprawdzian losu, który pozwoli być bardziej doskonałą, a to znaczy bardziej upragnioną dla mężczyzn. Załóżcie nową sukienkę, wyprostujcie ramiona i trzymajcie głowę wysoko. Wówczas zachwycone męskie spojrzenia dadzą wam olbrzymie wsparcie emocjonalne, którego tak jest potrzebne w tym momencie.

Nasza lekcja przeciągnęła się do późnego wieczora, lecz Anusia nie miała nic przeciwko temu. Mężnie znosiła wszystkie nasze głaskania, wyciskania, rozgniatania, rozcierania, poklepywania i inne wspomagające chwyty. Z jej ust nie znikał zadowolony uśmiech. Wydawało się, że wpadła w lekką drzemkę, a tym czasem na jej ustach zatrzymał się lekki i ledwo zauważalny uśmiech. Patrząc na nią zaczynałem jej zazdrościć i pomyślałem, ze trzeba chyba kiedyś choć raz pójść samemu na masaż. Moje pacjentki wynosiły zawsze same przyjemne wspomnienia po takim seansie, a im ufałem. Jednak samemu spróbować jakoś nie wyszło. Do tego momentu. Ku memu dużemu zdziwieniu Anusia znalazła siły by wyjść ze swojej drzemki i stanu błogości, w którym znajdowała się i rozkazującym głosem przerwała naszą lekcję. Powiedziała, że na dziś ma dosyć i że byłem bardzo dobrym nauczycielem, co potwierdziła Maja. Obie doszły do wniosku, ze zasłużyłem swoim poświęceniem na małą nagrodę. A później pokazywały mnie czego dzisiaj nauczyły się, tzn. masażu dla rozwiedzionych lub po prostu dla bardzo samotnych mężczyzn.

Z nich były bardzo dobre uczennice, wiele z tego co pokazywały widziałem po raz pierwszy, ale powiedzieć, że mi to nie spodobało się nie mogę. Spodobało się. Jeszcze jak spodobało się!

Całą wieczność kąpałem się w falach rozkoszy i błogości. Tylko jedna myśl pulsowała w mojej zasypiającej głowie, myślałem o tym, że kiedyś trzeba będzie znów powtórzyć wszystko czego nauczyły się. Przecież trzeba utrwalić ten materiał! Byłem gotów wystąpić w roli manekina, na którym można było potrenować...

Następnego dnia po swoich lekcjach w wojskowej szkole zjawiłem się po raz kolejny na trening samoobrony.

Na początku przypomniałem dziewczynom, że atakujący zazwyczaj dąży do przekroczenia ich tak zwanej strefy komfortu psychicznego, aby zbliżyć się i zastraszyć swoją ofiarę paraliżując ją lękiem. W podobnej sytuacji ważnym jest nie stać się bezwolnym. Na początek dobrze by było nauczyć się robić prawidłowy wydech. Jeśli oddychacie znaczy to, że jest łatwiej obronić się. W tym celu trzeba umieć coś mówić w odpowiedzi, kiedy jesteście wystraszeni:

- Bardzo strasznie, ale nie mam czasu.

- Przepraszam, lecz bardzo się spieszę i może pomówmy o tym później, dobrze?

- Tu mój numer telefonu (podajecie dowolny 123-456-789),proszę zadzwonić jutro.

Dopóki nie ma wyraźnego zagrożenia przemocą nie jest istotnym co powiecie w takiej sytuacji. Ważne tylko, żeby wasze słowa nie stały się dialogiem, bo przegadać przestępcy się nie uda. Nie próbujcie również wystraszyć napastnika. Wystraszony napastnik i wystraszona ofiara to może być zbyt nieprzewidywalną i wybuchową mieszanką. Nie trzeba zachowywać się arogancko w stosunku do niego, postarajcie się być spokojną i uprzejmą. Pamiętajcie, że prawidłowa rozmowa w sytuacji krytycznej może być bardziej efektywną niż dowolny chwyt obronny.

W przypadku bezpośredniego zagrożenia można również coś mówić. Ale najlepiej w myślach, niech wasz mózg pracuje. I koniecznie trzeba postarać się w momencie ataku coś krzyknąć w odpowiedzi (na przykład w Moskwie później Siergiej będzie uczyć swoje uczennice w momencie ataku mówić następne słowa: "Bone chance", życzyć przeciwniku powodzenia po francusku). Ten krzyk pomoże oszołomić waszego napastnika i wykonać uderzenie bardziej skutecznie. Cios trzeba robić w najbliższy wrażliwy punkt dowolną częścią ciała.

Nie starajcie się podczas treningu zapamiętać wszystkie pokazywane chwyty, bo w stresie najbardziej skuteczne chwyty natychmiast gdzieś wyparowują z głowy. Pamiętajcie ulubioną strategie Czań-szańskiego węża starożytnych Chińczyków: "Kiedy go biją po głowie on uderza ogonem, kiedy biją po ogonie - bije głową. Kiedy biją w środek wąż uderza i głową i ogonem jednocześnie". Dlatego bijcie dowolną częścią ciała w najbliższy wrażliwy punkt napastnika. Trzeba bić od serca i po najkrótszej trajektorii. Następnie powinniście wykonać dobijający cios, który pozwoli uzyskać nieco więcej czasu, żeby zdążyć odejść od napastnika na bezpieczną odległość lub zawołać kogoś na pomóc. Wszystko jest proste: słowo, działanie (uderzenie w czuły punkt) i cios dobijający.

Po rozgrzewce i pracy nad chwytami uwalniającymi zamocowałem na ściance gimnastycznej kilka standartowych kartek papieru. Naprzeciw każdej z dziewczyn na wysokości nieco wyżej niż półtora metra. Przed nimi rozłożyłem kilka absolutnie zwyczajnych przedmiotów: klucze, zapalniczki, monetę o nominale 20 zł z 1986 roku. Ćwiczenie było nietrudnym. Z odległości pięciu kroków trzeba było trafić nimi w kartkę papieru. Nie było w tym nic skomplikowanego.

Wiedziałem, że w ciągu następnych dwóch-trzech tygodni kobiety opanują tą technikę. Dlatego od razu pokazałem im drugie ćwiczenie. Kiedy już nauczą się trafiać do kartek powinny potrafić przebić tą kartkę monetą lub kluczami. Trzecie natomiast ćwiczenie polegało na tym, że zamiast kartki papieru wieszano gazetę złożoną na cztery razy. Rozmiar wychodził podobny do pokazywanej kartki, ale przebić już było znacznie trudniej.

Standardowa kartka A4 zaznaczała głowę napastnika. Monetka lub klucze w ręku trenowanej osoby pozwolą wyłączyć go na sześć-osiem sekund. Co znaczy, że pojawi się dodatkowa możliwość do następnych działań. W każdym przypadku te sekundy dają szansę na ratunek, nie wykorzystać go byłoby głupotą.

Oczywiście niektóre rzeczy rodzą się w improwizacji. Ale jak wiadomo dobra improwizacja jest wynikiem starannego przygotowania. Dlatego niektóre rzeczy trzeba jednak wytrenować wcześniej. Przez około pół godziny dziewczyny rzucały klucze, zapalniczki, monety do kartek. Miały po prostu poczuć ten ruch i trochę rozgrzać nadgarstki.

Po czym popracowaliśmy nad kilkoma chwytami obrony przy pomocy torebki damskiej. Kiedy dziewczyny od serca młóciły nimi manekiny stałem z boku i obserwowałem je. Teraz mi było przyjemnie patrzyć nie tylko na Anusię, ale na jej uczennice również.

W tym momencie zrozumiałem jedną prostą prawdę, do której mnie zachęciły władze miasta Wrocławia ze swoim obowiązkowym programem samoobrony dla kobiet. Do mnie dotarło, że dziewczyny koniecznie muszą poznać te chwyty w niezależności czy przydadzą się czy nie. Takie treningi stają się dobrą szkołą nie tylko do obrony własnej. Kobiety poznają się, rozmawiają ze sobą, uprawiają sport i wzmacniają zdrowie. Po czym spotykają się przy wyjściu ze swoim przyjacielem czy mężem i idą razem do kawiarni czy do kina, do domu czy do przyjaciół. Kochają się czy zwyczajnie tylko rozmawiają ze sobą. Lecz jest im razem ciekawie. I dobrze.

A jeszcze zrozumiałem, że bezpieczeństwo dziewczyny w pierwszej kolejności zależy nie od tego czy zna ona chwyty obrony czy nie. I czy umie ich wykorzystywać. Wyraźnie tego nie wystarczy! Dlatego że bezpieczeństwo nie jest sprawą osobistą. To jest sprawa ogółu. Niewolno być samemu, was musi ktoś kochać i spotykać po pracy. I do windy trzeba wchodzić z ukochaną, a nie nieznajomą osobą. I ukochany musi wam dawać nie tylko kwiaty i prezenty, ale i poczucie bezpieczeństwa i pewności siebie. Zawsze i we wszystkim. Tylko wówczas można będzie uważać, że kurs osiągnął postawiony cel, że was czegoś tam nauczono. I coś otrzymaliście w prezencie na całe życie, coś bardzo ważnego. Nauczono was nie tylko kochać same siebie, lecz i tych którzy znajdują się obok. Troszczyć się o nich, aby oni zatroszczyli się o was. Nigdy nie wolno zaniedbywać ukochanej osoby.

EPILOG

I tak przy rozmowie noc minęła niezauważalnie. Dopiliśmy z Siergiejem jego wino śliwkowe. Jednakże przykrym było to, że musieliśmy się żegnać. Za oknem już wschodziło słońce. Zaczynał się nowy dzień, który przynosił nowe zmartwienia i problemy. Trzeba było zbierać się do pracy. Siergiej jechał do swego Centrum Zdrowia na Twierskoj, a ja do swego gabinetu masażu.

Odprowadziłem go na dół, Siergiej podszedł do nowiutkiego srebrnego Volkswagena, który dostał w podziękowaniu od jednej ze swoich pacjentek. Póki rozgrzewał silnik zadałem mu pytanie, które mnie nurtowało.

- Sierioża, co się stało ze zdrajcą?

- Z tym-to? Nic. Zmarł. Tego dnia kiedy go po raz pierwszy spotkałem w niedużej kawiarni niedaleko kina, wykonałem "śmiercionośny dotyk". Na wszelki wypadek jeśli wymyśli żeby znów nam zwiać. Po tym spotkaniu pozostało mu żyć niedługo. Aczkolwiek wiedziałem, że nie jest to sprawiedliwe. Nie mógł on umrzeć śmiercią z jakieś zwykłej przyczyny. Coś w rodzaju niewydolności nerek czy zawału serca. To nie było ani prawidłowym ani sprawiedliwym w stosunku do pamięci żywych i zmarłych, do pamięci tych, kto dostawał powiadomienia o śmierci swoich bliskich. Na to nie pozwalało mi moje sumienie. Według zamysłu zdrajca powinien był umrzeć w parę dni po moim wyjeździe z Polski, żeby nie padło żadnych podejrzeń na moją osobę. Taki miałem rozkaz. Złamałem go...

Siergiej opowiedział, że wtedy na strychu Anusi znalazł dwa druty do robótek ręcznych. I kiedyś wieczorem, kiedy ukochana słodko spała wyszedł na spacer. Jeden z drutów wyrzucił do ciemnych wód Odry, a drugi włożył do kieszeni kurtki. Wiedział, że mniej więcej o tej porze zdrajca odprowadza swoją kobietę do taksówki, po kolejnym wieczorze miłości.

Kiedy taksówka odjechała, Siergiej podszedł to tego, kto był kiedyś człowiekiem. To był tak zwany "krok tygrysa", bezdźwięczny i paraliżujący lękiem. Widać było jakby ze zdrajcy momentalnie uszło powietrze. Nawet nie widząc jego oczu można było domyśleć się, że w nich zastygło przerażenie. I zrozumienie, że zapłata jest nieunikniona. To była godzina wyrównania rachunków.

Drut lekko przeszedł pomiędzy żebrami, trafiając dokładnie w serce. Siergiej mógłby wybrać i inny rodzaj broni, właściwie on sam był bronią. Jednak stalowy drut był wizytówką desantu powietrznego armii radzieckiej. To była broń zwycięstwa sprawiedliwości. On pomógł przysiąść zdrajcy na najbliższą ławeczkę, ten był przy życiu jeszcze kilka minut. Nie czekając na jego agonię, która była nieuniknioną Siergiej nachylił się do jego ucha i bardzo cichym szeptem wymówił kilka słów:

- Wahid pozdrawia. Bądź przeklęty.

Wahid był kierownikiem HAD, afgańskiej służby bezpieczeństwa w prowincji Parwan. To właśnie jego chłopców wydał mudżahedinnom zdrajca, których następnie własnoręcznie i bezlitośnie zgładził. Siergiej ostatni raz spojrzał w oczy zdrajcy. Ten nadal oddychał, ale źrenice stawały się coraz szersze.

Siergiej wracał z powrotem wzdłuż brzegu Odry, kilka minut postał przy balustradzie. Długo patrzył jak ciemne wody rzeki pluskają przy granitowych schodach. W tych wodach znalazł się również i drugi drut.

Gdzieś wysoko w niebie nadal świeciły gwiazdy Mlecznej Drogi. Patrzyły z wysokości na Ziemię, na ludzi. Chłodne i obojętne w stosunku do ich trosk i zmartwień. Gwiazdy odbijały się na powierzchni wody i znikały w falach. Za kilka minut na niebie miał pojawić się księżyc. Życie toczyło się dalej, a to znaczy trzeba było żyć dalej. Siergiej ostatni raz spojrzał na wodę. Następnie skierował się w stronę ulicy Zegadłowicza. Do domu pani Anusi.